Выбрать главу

Panna Fellowes zebrała jednak siły i zrobiła to. Potrzebowało jej teraz inne dziecko, dziecko najniezwyklejsze z niezwykłych, dziecko, którego historia była czymś unikatowym w dziejach wszechświata. Panna Fellowes wiedziała, że powinna być tam, gdzie jest najbardziej potrzebna.

Zamknęła swoje małe mieszkanie znajdujące się w południowej części miasta. Wybrała z niego tylko te rzeczy, które miała zabrać ze sobą do nowego domu, a resztę zmagazynowała. Zrobiła to dość szybko. Nie miała roślin doniczkowych, o które musiałaby się martwić. Nie miała też kotów ani innych zwierząt. Praca była jedyną rzeczą, jaka się dla niej naprawdę liczyła: liczyły się dzieci, zawsze tylko dzieci, niepotrzebne jej były zwierzęta czy rośliny.

Z właściwą sobie ostrożnością przedłużyła jednak okres najmu mieszkania na czas nieokreślony, gdyż bardzo poważnie potraktowała słowa Geralda Hoskinsa, który ostrzegł ją, ze w każdej chwili może przestać u niego pracować. Albo że może okazać się, że sama będzie chciała zrezygnować. Wiedziała, iż musi brać pod uwagę to, że ta praca może jej nie odpowiadać, że może uznać, iż nie satysfakcjonuje jej rola, jaką ma do odegrania w całym przedsięwzięciu, że może się bardzo szybko przekonać, iż biorąc tę pracę, popełniła gigantyczną pomyłkę. Nie spaliła za sobą mostów, o nie: szpital miał czekać na jej powrót, szpital, dzieci i mieszkanie.

Podczas tych ostatnich dwóch tygodni mimo całego zaabsorbowania różnymi sprawami odbyła kilka razy podróż przez całe miasto do Instytutu Badań nad Polem Statycznym, żeby pomóc w przygotowaniach do przybycia dziecka z przeszłości. Przydzielono jej troje podwładnych: dwóch młodych mężczyzn i kobietę, a ona przedstawiła im listę potrzebnych rzeczy, na której były lekarstwa, dodatkowe produkty żywnościowe, a nawet inkubator.

— Inkubator? — zapytał Hoskins.

— Inkubator — odpowiedziała.

— Ależ, panno Fellowes, nie mamy zamiaru sprowadzać wcześniaka.

— Pan nie wie, kogo pan sprowadzi, panie doktorze. Sam mi pan to powiedział. Być może będzie to dziecko chore albo słabe, a może takie, które zachoruje z chwilą, gdy do jego organizmu dostaną się nasze współczesne bakterie. Chcę mieć inkubator, na wszelki wypadek.

— Inkubator. No dobrze.

— I sterylną komorę, tak dużą, żeby mogło się w niej zmieścić zdrowe dziecko. Na wypadek, gdyby się okazało, że jest za duże, aby żyć w inkubatorze.

— Ależ panno Fellowes, niech pani będzie rozsądna. Nasz budżet jest…

— Potrzebna mi sterylna komora. Do czasu, kiedy przekonamy się, że możemy bez ryzyka dopuścić do tego, by to dziecko zostało skażone naszym powietrzem.

— Obawiam się, że skażenie jest nieuniknione. To dziecko będzie wdychało nasze pełne bakterii powietrze od chwili przybycia. Nie możemy zapewnić sterylności w polu statycznym, czego pani, jak się zdaje, wymaga. W żaden sposób, panno Fellowes.

— Chcę, żeby znalazł się jakiś sposób.

Hoskins spojrzał na nią tak, że już wiedziała, iż nie ma o czym mówić.

— Ten spór, panno Fellowes, na pewno z panią wygram. Doceniam pani chęć chronienia dziecka przed wszelkim ryzykiem. Ale pani nie ma pojęcia o fizycznych cechach naszego wyposażenia. Musimy po prostu pogodzić się z faktem, że nie jesteśmy w stanie umieścić dziecka natychmiast w idealnie czystej komorze izolacyjnej. Nie jesteśmy w stanie tego zrobić.

— A co będzie, jeżeli dziecko zachoruje i umrze?

— Nasz dinozaur wciąż cieszy się dobrym zdrowiem.

— Nie ma powodu sądzić, że gady, prehistoryczne czy nie, są podatne na infekcje bakteryjne, które przenoszą choroby na człowieka. Ale teraz sprowadzacie istotę ludzką, a nie małego dinozaura. Sprowadzacie przedstawiciela naszego własnego gatunku.

— Doceniam ten fakt, panno Fellowes.

— I dlatego proszę pana, żeby…

— A ja pani mówię, że odpowiedź brzmi: „nie”. Pewne ryzyko musi zostać podjęte. Infekcja bakteryjna jest częścią tego ryzyka. Jeżeli pojawi się jakiś problem, będziemy gotowi udzielić wszelkiej pomocy lekarskiej. Ale nie mamy zamiaru stwarzać jakiegoś cudownego, w stu procentach bezpiecznego środowiska. Nie stworzymy go. — Następnie ton Hoskinsa zmiękł. — Proszę posłuchać, panno Fellowes. Ja sam mam dziecko, małego chłopca, który jeszcze nawet nie chodzi do przedszkola. Tak, w moim wieku… I to dziecko jest najwspanialszą rzeczą, jaka mi się w życiu zdarzyła. Otóż chcę, aby pani wiedziała, panno Fellowes, że zależy mi na bezpieczeństwie tego dziecka, które tu przybędzie w przyszłym tygodniu, tak samo jak na bezpieczeństwie własnego syna Jerry’ego. I że jestem pewien, że wszystko pójdzie dobrze, tak jak byłbym tego pewien, gdyby w eksperymencie brał udział mój własny syn.

Panna Fellowes nie miała pewności, czy są to argumenty całkiem logiczne. Jednak stało się dla niej jasne, że doktor Hoskins nie ustąpi i że ona mogłaby na niego wpłynąć tylko wtedy, gdyby zagroziła rezygnacją. Rezygnację jednak chciała traktować jako ostateczność. Bez sensu byłoby grozić nią teraz. Była to jedyna jej broń. Należało zachować ją na właściwą chwilę, a ta chwila nie wydawała się właściwa.

Hoskins okazał się równie nieugięty, kiedy poprosiła go, żeby jej pozwolił zobaczyć miejsce, w którym dziecko miało przebywać.

— Jest to obszar pola statycznego i odbywa się tam teraz nieustanne odliczanie. Nikt tam nie może wejść. Nikt. Ani pani, ani ja, ani prezydent Stanów Zjednoczonych. Nie możemy przerwać odliczania po to, żeby pani mogła zwiedzić to miejsce.

— Ale jeżeli mieszkanie jest nieodpowiednie…

— Mieszkanie jest odpowiednie, panno Fellowes. Więcej niż odpowiednie. Niech mi pani zaufa.

— Jednak wolałabym…

— Naprawdę. Proszę mi zaufać.

Słowa pełne podłości. A jednak ona mu ufała, do pewnego stopnia w każdym razie.

Nie była pewna, jak dobrym uczonym jest Hoskins, nie wiedziała tego, mimo że na jego tabliczce pysznił się tytuł „DOKTOR”. Jedno wszakże było bezsprzeczne: był twardym administratorem. Nie doszedłby do swojego stanowiska, gdyby łatwo ludziom ustępował.

* * *

Punktualnie o piątej po południu piętnastego tego miesiąca telefon panny Fellowes zadzwonił. Telefonował Phil Bryce, jeden z podwładnych Hoskinsa.

— Do zakończenia odliczania zostały jeszcze trzy godziny, panno Fellowes, i wszystko idzie zgodnie z planem. Wysyłamy po panią samochód. Przyjedzie punktualnie o siódmej.

— Dziękuję, mogę się tam dostać sama.

— Doktor Hoskins polecił mi wysłać samochód. Będzie pod pani domem o siódmej.

Panna Fellowes westchnęła. Mogła dyskutować, ale na co by się to zdało?

Trzeba pozwolić Hoskinsowi zwyciężać w rzeczach małych, postanowiła. I zachować amunicję na wielkie bitwy, które z pewnością są przede mną.

* * *

Padał niewielki deszcz. Wieczorne niebo było szare i posępne, a zabudowania instytutu wyglądały brzydziej niż zwykle. Były duże, podobne do stodół i nie miały w sobie krzty elegancji ani wdzięku.

Wszystko wydawało się tu tymczasowe i wykonane w pośpiechu. To miejsce miało w sobie coś stechnicyzowanego i surowego, było pozbawione radości i nieludzkie. Panna Fellowes spędziła całe dorosłe życie w szpitalach, ale przy tych budynkach nawet najbardziej ponury szpital wydawał się siedliskiem radości i śmiechu. No i ci pracownicy z plakietkami — wszyscy zajęci swoimi sprawami, wszyscy zamknięci w sobie, mówiący ściszonymi głosami, działający niemal jak wojsko w czasie alarmu.

Co ja tu robię? — zadała sobie pytanie. — Jak to się stało, że zostałam w to wszystko wciągnięta?