— Tędy, panno Fellowes, tędy proszę — powiedział Bryce.
Ludzie zaczęli kiwać głowami na jej widok i witać ją skinięciami rąk. Wydawało się, że nie trzeba jej im przedstawiać. Wszyscy tutaj, kobiety i mężczyźni, zdawali się ją znać i wiedzieć, jaka jest jej funkcja. Oczywiście do jej uniformu przypięta była plakietka, ale ona miała wrażenie, z,e nikt na tę plakietkę nie patrzy. „To jest opiekunka dziecka” — zdawali się mówić wszyscy. Nie czuła się speszona, wchodząc coraz dalej w głąb budynku, idąc wzdłuż korytarzy, w których panował nastrój tymczasowości i wkraczając do tej części instytutu badawczego, do której nigdy przedtem nie miała wstępu.
Z głośnym szczękiem zeszli po metalowych schodach i wkroczyli do jakiegoś pozbawionego okien tunelu oświetlonego jaskrawo przez fluorescencyjne lampy. Przez pewien czas szli pod ziemią. Czas ten wydał się pannie Fellowes wiecznością. W końcu podeszli do stalowych drzwi. Na ich czarnej powierzchni tańczył w dół i w górę sfalowany morowy wzór zabezpieczającej osłony.
— Proszę przyłożyć plakietkę do osłony — powiedział Bryce.
— Doprawdy, czy to wszystko jest potrzeb…
— Proszę to zrobić, panno Fellowes. Proszę.
Drzwi ustąpiły. Przed nimi były następne schody. Szli w górę, ciągle w górę. Schody biegły spiralnie po ścianach ogromnej krypty w kształcie beczki. A potem poszli korytarzem, przeszli przez następne drzwi… Czy rzeczywiście to wszystko było potrzebne?
W końcu panna Fellowes znalazła się na balkonie wychodzącym na ogromny szyb. Daleko pod nią znajdowało się skupisko jakichś urządzeń ustawionych tak, że tworzyły matrycę, która wyglądała jak coś pośredniego między tablicą nawigacyjną statku kosmicznego a płytą czołową gigantycznego komputera albo może scenografią do filmu będącego fantastycznym i nonsensownym „naukowym” eposem. Między tymi urządzeniami miotała się w idiotycznie teatralny sposób obsługa techniczna. Ludzie byli rozczochrani, mieli obłęd w oczach i dawali sobie gwałtowne znaki rękami. Z jednego gniazdka do drugiego przeciągano grube, czarne kable, przyglądano się im kręcąc głowami, a potem odciągano na dawne miejsca. Błyskały światła, na ogromnych ekranach przesuwały się w dół cyfry.
Doktor Hoskins znajdował się niedaleko na balkonie. Spojrzał na nią tylko i nie podchodząc do niej, mruknął:
— A, panna Fellowes.
Wyglądał na zaabsorbowanego, całkowicie zajętego czym innym, prawie nieobecnego duchem.
Nie zasugerował nawet, by usiadła, mimo że za barierką balkonu stały w czterech, a może pięciu rzędach składane krzesła. Panna Fellowes znalazła sobie jedno i przysunęła je do krawędzi balkonu, żeby lepiej widzieć.
Nagle w szybie zabłysły reflektory, oświetlając obszar znajdujący się tuż pod nią, który dotychczas był ciemny. Panna Fellowes spojrzała w dół i zobaczyła ścianki działowe oddzielające od siebie pomieszczenia czegoś, co wyglądało jak mieszkanie bez sufitu, ogromny domek dla lalek, do którego można było zaglądać z góry.
W jednym pomieszczeniu zobaczyła kuchenkę mikrofalową i zamrażarkę, a w drugim urządzenia łazienkowe. Było tam też małe pomieszczenie zawierające dobrze jej znane wyposażenie medyczne. Przyjrzawszy się lepiej, zobaczyła, że jest tam wszystko, o co prosiła podwładnych Hoskinsa. Łącznie z inkubatorem.
A ten przedmiot, który dostrzegła w następnym pomieszczeniu, mógł być tylko częścią łóżka, małego łóżeczka.
Mężczyźni i kobiety z plakietkami wchodzili gęsiego do pomieszczenia, w którym się znajdowała, i zajmowali miejsca obok niej. Panna Fellowes rozpoznała kilku członków zarządu, którym została poprzednio przedstawiona, chociaż nie pamiętała nazwisk. Pozostałych nie znała. Wszyscy kiwali głowami i uśmiechali się do niej, jakby pracowała tutaj od lat.
A później zobaczyła człowieka, którego nazwisko i twarz dobrze znała: szczupłego, przystojnego mężczyznę w wieku jakichś pięćdziesięciu pięciu lat z malutkimi, starannie przystrzyżonymi siwymi wąsami i bystrymi oczami, które zdawały się widzieć wszystko.
Candide Deveney! Korespondent naukowy Międzynarodowych Telewiadomości!
Panna Fellowes niezbyt często oglądała telewizję. Godzinę lub dwie tygodniowo, czasami nawet mniej. Były tygodnie, podczas których zapominała nawet włączyć odbiornik. Książki stanowiły dla niej wystarczającą rozrywkę, a bywały też dość długie okresy, podczas których praca tak ją fascynowała, że i książki wydawały się zbędne. Jednak Candide Deveney był osobowością telewizyjną, którą naprawdę znała. Bywały chwile, od czasu do czasu, kiedy miały miejsce wydarzenia tak ogromnie interesujące, że panna Fellowes po prostu m u s i a ł a je zobaczyć, nie tylko czytać o nich, wydarzenia takie jak lądowanie na Marsie albo publiczna prezentacja małego dinozaura, albo spektakularny wybuch nuklearny wysoko na wschodnią półkulą niszczący malutki ale niebezpieczny asteroid, który przed dwoma laty groził zderzeniem z Ziemią. Candide Deveney pojawiał się na ekranie przy okazji każdego z tych wydarzeń. Zawsze był widoczny, gdy działo się coś, co miało doniosłe znaczenie naukowe. To, że dzisiejszego wieczora znajdował się tutaj, zdumiało pannę Fellowes. Poczuła, że jej serce bije trochę szybciej, gdyż zdała sobie sprawę, że dzisiejsze wydarzenie musi być czymś bardzo ważnym. Musiało tak być, skoro on uznał, że warto tu się znaleźć. Podekscytowało ją też to, że sama jest tak blisko Candide’a Deveneya, że może wyciągnąć rękę i go dotknąć w chwili, gdy zbliża się tak doniosły moment.
Ale potem skrzywiła się na własną głupotę. Deveney był w końcu tylko dziennikarzem. Dlaczego miałaby się nim tak zachwycać? Czy to, że widywała go w telewizji, stanowiło dostateczny powód?
Większym powodem do zachwytu, pomyślała, jest to, że oni mieli sięgnąć w odległą przeszłość i sprowadzić malutką istotę ludzką do dwudziestego pierwszego wieku. Na dodatek ona miała brać udział w tym eksperymencie i odgrywać w nim bardzo ważną rolę. Ona — a nie Candide Deveney. To Candide Deveney powinien być zachwycony tym, że znajduje się w jednym pomieszczeniu z Edith Fellowes, a nie odwrotnie.
Hoskins podszedł do Deveneya i powitał go. Wyglądało na to, że wyjaśnia mu, na czym polega to przedsięwzięcie. Panna Fellowes pochyliła głowę, by to usłyszeć.
Deveney mówił:
— Zastanawiałem się, co wy robiliście od czasu, gdy byłem tu po raz ostatni, w dniu, kiedy przybył dinozaur. Zastanawiałem się zwłaszcza nad jednym: nad sprawą selektywności.
— Proszę mówić dalej — odezwał się Hoskins.
— Potraficie sięgnąć tylko na pewną odległość. To wydaje się sensowne. Im dalej sięgacie, tym bardziej wszystko jest niewyraźne i w końcu dochodzicie do absolutnej granicy energetycznej. Nie mam żadnych trudności ze zrozumieniem tego. Jednak równocześnie wydaje się, że istnieje też granica z drugiej strony, granica, poza którą nie możecie sięgnąć. Nie możecie więc wydobyć obiektu, który znajduje się bliżej w czasie niż ta granica. To jest dla mnie zagadkowe. I nie tylko dla mnie. Jeżeli możecie schwytać coś, co istniało sto milionów lat temu, to wydaje się, że powinniście też móc sprowadzić coś z poprzedniego wtorku i to z o wiele mniejszym wysiłkiem. A jednak wy mi mówicie, że do poprzedniego wtorku nie możecie się wcale dostać, podobnie jak do czegokolwiek, co jest nam bliskie w czasie. Dlaczego tak się dzieje?
— No więc, Deveney, może będzie się to panu wydawało mniej paradoksalne, jeżeli pozwoli mi pan posłużyć się analogią — powiedział Hoskins.
(Mówi do niego „Deveney”! — pomyślała panna Fellowes. — Jak profesor mimochodem wyjaśniający coś studentowi.)