Выбрать главу

— Proszę bardzo, proszę się posłużyć analogią — odrzekł Deyeney. — Proszę się posłużyć czymkolwiek, co według pana ułatwi zrozumienie.

— A więc to jest tak: człowiek nie jest w stanie czytać książki wydrukowanej normalną czcionką, jeżeli ta książka znajduje się dwa metry od jego oczu, prawda? Ale może ją czytać z łatwością, jeżeli trzyma ją w odległości, powiedzmy, trzydziestu centymetrów. Jak dotąd im bliżej tym lepiej. Ale gdy przysunie książkę na odległość cala, znowu nie jest w stanie czytać. Oko ludzkie nie potrafi po prostu zogniskować się na czymś, co jest tak blisko. Tak więc odległość jest czynnikiem decydującym na więcej niż jeden sposób. Odległość zbyt mała jest tak samo nieodpowiednia jak zbyt wielka. W każdym razie wtedy, kiedy chodzi o zdolność widzenia.

— Mhm — mruknął Deveney.

— Albo weźmy inny przykład. Pański prawy bark znajduje się o jakieś siedemdziesiąt centymetrów od końca pańskiego prawego palca wskazującego i może pan dotknąć prawego barku prawym palcem wskazującym bez żadnych trudności. No ale pański łokieć znajduje się o połowę bliżej końca pańskiego palca wskazującego niż bark. Zwykła logika mówi, że dotknąć łokcia palcem wskazującym powinno być o wiele łatwiej niż dotknąć barku. A więc niech pan to zrobi, niech pan dotknie prawego łokcia prawym palcem wskazującym. I tym razem problem w tym, że jest za blisko.

— Czy mogę się posłużyć tymi analogiami w moim reportażu? — zapytał Deveney.

— Ależ oczywiście. Niech pan pisze, co pan chce. Wie pan, że ma pan wolny dostęp do wszystkiego. Chcemy, żeby tym razem cały świat zaglądał nam przez ramię. Będzie tu mnóstwo do zobaczenia.

(Panna Fellowes, ku własnemu zaskoczeniu, uświadomiła sobie, że podziwia spokojną pewność Hoskinsa. Była w niej bowiem siła.)

— Jak daleko w przeszłość macie zamiar sięgnąć dzisiaj? — zapytał Deveney.

— Czterdzieści tysięcy lat.

Panna Fellowes gwałtownie wciągnęła powietrze. Czterdzieści tysięcy lat?

* * *

Nigdy nie rozważała tej możliwości. Była zbyt zaabsorbowana innymi rzeczami: zrywaniem profesjonalnych więzi ze szpitalem i przygotowywaniem się do życia tutaj. Teraz nagle uświadomiła sobie, że nie zadała sobie trudu, żeby poświecić uwagę obecnemu przedsięwzięciu, mimo że istniało w związku z nim sporo rzeczy, nad którymi należało się zastanowić.

Wiedziała oczywiście, że miano sprowadzić dziecko z przeszłości i umieścić je w obecnym świecie. Wiedziała leż — chociaż nie była pewna, skąd uzyskała tę informację — że dziecko miało pochodzić z epoki prehistorycznej.

Ale słowo „prehistoryczny” mogło oznaczać cokolwiek. Większa część Europy sprzed zaledwie trzech tysięcy lat mogła być uważana za „prehistoryczną”. Nawet w dzisiaj istniały takie zakątki świata, w których ludzie żyli czymś w rodzaju życia prehistorycznego. Panna Fellowes, poświęciwszy tej sprawie tyle uwagi, ile poświęciła,’ doszła do wniosku, że dziecko będzie pochodziło z jakiejś przedrolniczej epoki, w której ludzie wiedli życie nomadów, prawdopodobnie z epoki sprzed pięciu, a najwyżej dziesięciu tysięcy lat.

Ale czterdzieści tysięcy?

Na to nie była przygotowana. Czy to dziecko, które oni )ej przekażą, będzie w ogóle rozpoznawalne jako istota ludzka? Czy przed czterdziestoma tysiącami lat w ogóle istniał homo sapiens!

Panna Fellowes zaczęła żałować, że nie pamięta choć trochę więcej z uniwersyteckiego kursu antropologii, na który uczęszczała dawno temu, bo to, co odgrzebywała z pamięci obecnie, było tylko strzępkami informacji, i to informacji okrojonych i zniekształconych. Zanim wyewoluował prawdziwy człowiek, istniał człowiek neandertalski, tak? Neandertalczycy byli istotami prymitywnymi i mającymi cechy zwierzęce. A przed nimi po świecie wędrowały jeszcze prymitywniejsze pitekantropy, a także inne istoty o równie skomplikowanych nazwach, jak również jakieś odmiany przed- czy podczłowieka — kudłate, małe, nagie małpy człekokształtne, które mogły uchodzić za naszych odległych przodków. Ale jak dawno temu żyli wszyscy ci przodkowie? Dwadzieścia tysięcy lat temu? Pięćdziesiąt?

Sto tysięcy? Panna Fellowes naprawdę nie wiedziała na ten temat niczego konkretnego.

Boże drogi, czy ja będę się opiekowała dzieckiem małpy człekokształtnej?

Zaczęła drżeć. Ona kłóciła się o inkubatory i sterylne komory, a oni tymczasem przygotowywali się do rzucenia jej na podołek czegoś podobnego do szympansa! Tak? Tak było? Mieli jej oddać pod opiekę dziką, kudłatą małą istotę z pazurami i zębami, istotę, której miejsce było w zoo, a nie pod opieką specjalistki od…

A może nie? Może tak nie było? Może neandertalczycy, pitekantropy i wszystkie te wczesne formy praczłowieka żyły milion lat temu albo wcześniej i może ona miała mieć do czynienia tylko z niesfornym małym chłopcem? Z takimi chłopcami miewała do czynienia już przedtem.

A jednak czterdzieści tysięcy lat to taki ogromny szmat czasu. Jego ogrom ją oszałamiał.

Czterdzieści tysięcy lat?

Czterdzieści tysięcy lat?

* * *

W powietrzu wyczuwało się napięcie. Chaotyczny balet w szybie na dole ustał. Technicy przy urządzeniach kontrolnych prawie się teraz nie ruszali. Porozumiewali się przy pomocy znaków tak subtelnych, że prawie niezauważalnych. To któryś uniósł brew, to znowu inny postukał sobie palcem w przegub.

Człowiek znajdujący się przy mikrofonie mówił do niego cicho i monotonnie. Wypowiadał krótkie zdania, które dla panny Fellowes nic nie znaczyły. Były to przeważnie cyfry przeplatane czymś, co wyglądało na zaszyfrowane komunikaty, tajemnicze i nieprzeniknione.

Deveney usiadł tuż obok niej. Po drugiej stronie znajdował się Hoskins. Przechylając się przez balkonową barierkę i wpatrując się intensywnie przed siebie, dziennikarz powiedział:

— Czy będzie tu coś do zobaczenia, panie doktorze? To znaczy, czy będą jakieś efekty wizualne?

— Co takiego? Nie. Nic, dopóki nie będzie po wszystkim. Namierzamy pośrednio, czymś takim jak radar, z tym, że posługujemy się raczej mezonami niż promieniowaniem. Od kilku tygodni operujemy skanerami mezonowymi, nastrajając je i przestrajając. Mezony sięgają wstecz… w odpowiednich warunkach. Niektóre zostają odbite i my te odbicia analizujemy. A potem wprowadzamy je ponownie i używamy ich jako czynnika naprowadzającego w następnej sondzie, namierzając obiekt coraz precyzyjniej, aż do chwili, gdy zaczynamy się zbliżać do pożądanego poziomu dokładności.

— To chyba trudne zadanie. Skąd możecie mieć pewność, że osiągnęliście właściwy poziom?

Hoskins uśmiechnął się. Jak zwykle uśmiech rozbłysnął na jego twarzy i zaraz zgasł.

— Pracujemy nad tym już od piętnastu lat. A właściwie to około dwudziestu pięciu, jeżeli liczyć też pracę firmy, która była naszą poprzedniczką i której pracownicy ustalili wiele z podstawowych zasad, nie będąc jednak w stanie dokonać przełomu i osiągnąć prawdziwej niezawodności działania. Tak, to trudne zadanie, Deveney. Bardzo trudne. A nawet przerażające.

Człowiek przy mikrofonie podniósł rękę.

— Przerażające? — zapytał Deveney.

— Nie lubimy doznawać niepowodzeń. Jaw każdym razie zdecydowanie tego nie lubię. A niepowodzenie jest naszym wiecznym zagrożeniem. Pracujemy tu w obszarach prawdopodobieństwa. Mamy do czynienia z efektami kwantowymi, rozumie pan. Możemy mieć najwyżej nadzieję na osiągnięcie wyniku prawdopodobnego, a nigdy pewnego. To oczywiście nie jest wystarczające, ale to wszystko, czego możemy się spodziewać.