Выбрать главу

— A mimo to wydaje się, że ma pan sporą pewność.

— Tak — powiedział Hoskins. — Od kilku tygodni nastawiamy się na ten określony moment w czasie, zabezpieczamy go, biorąc pod uwagę nasze własne ruchy temporalne, sprawdzamy paralaksy, szukamy wszystkich wyobrażalnych relatywnych zniekształceń, bezustannie się upewniamy, że z wystarczającą precyzją jesteśmy w stanie radzić sobie z przepływem czasu. I wydaje nam się, że potrafimy tego dokonać. Chciałbym nawet powiedzieć, iż w i e m y, że potrafimy tego dokonać.

Mimo to czoło mu błyszczało od potu.

Nagle w pomieszczeniu zapadła straszliwa cisza, którą zakłócały tylko ciężkie oddechy. Edith Fellowes uświadomiła sobie, że wstaje, pochyla się i chwyta kurczowo balkonową barierkę.

Nie było jednak nic widać.

— Teraz — powiedział spokojnie człowiek przy mikrofonie. Cisza jeszcze się wzmogła. Był to jakiś nowy rodzaj ciszy, cisza totalna, cisza niewiarygodnie głęboka jak na pomieszczenie pełne ludzi. Ale ta cisza nie trwała dłużej niż trwa pojedynczy oddech.

A potem rozległ się krzyk przerażonego małego chłopca. Krzyk dobiegał z domku dla lalek znajdującego się pod panną Fellowes. Był to krzyk nie do opisania przeraźliwy. Był to rodzaj krzyku, na dźwięk którego człowiekowi chce się zakryć sobie dłońmi uszy.

Przerażenie! Rozdzierające serce przerażenie!

Przerażone dziecko krzyczące w chwili okropnego szoku, krzyczące z rozpaczą, wydobywające z siebie głos o zdumiewającej sile. Ten krzyk był wyrazem przerażenia straszliwego, wręcz niewyobrażalnego.

Głowa panny Fellowes obróciła się w stronę, z której ten krzyk dobiegał.

Pięść Hoskinsa bębniła o barierkę, a sam Hoskins powiedział zduszonym głosem, drżąc w poczuciu zwycięstwa:

— Udało się!

* * *

Rzucili się pędem po spiralnie opadających schodach. Hoskins zbiegał pierwszy, tuż za nim Deveney, a panna Fellowes, nie proszona, podążała za nimi. Być może dopuszczała się złamania przepisów bezpieczeństwa. Pomyślała, że tak może być. Jednak biegła, bo słyszała przecież ten krzyk dziecka.

Jeżeli Candide Deveney może tam iść, powiedziała sobie, to i jej miejsce jest na dole.

U stóp schodów Hoskins zatrzymał się i rozejrzał. Wydawał się trochę zaskoczony tym, że panna Fellowes zeszła za nim. Ale tylko trochę. Nie odezwał się do niej ani słowem.

Nastrój w pomieszczeniu na dole zmienił się teraz dramatycznie. Całe podniecenie zniknęło. Zniknęło też prawie całkowicie napięcie. Technicy, którzy monitorowali aparaturę służącą do sięgnięcia w przeszłość, wyglądali na całkiem wyczerpanych. Stali spokojnie, jakby byli oszołomieni. Hoskins i na nich nie zwracał uwagi. Byli jak porzucone części maszynerii, niepotrzebne mu już dłużej.

Z domku dla lalek dobiegało bardzo ciche bzyczenie.

— Wejdziemy teraz do środka — powiedział Hoskins.

— Wejdziemy w pole statyczne? — zapytał Deveney, trochę przestraszony.

— To jest całkiem bezpieczne. Robiłem to z tysiąc razy. Przechodząc przez powłokę pola, człowiek doznaje dziwnego uczucia, ale trwa to tylko chwilę i nie ma żadnego znaczenia. Proszę mi zaufać.

Przeszedł przez otwarte drzwi, pokazując im w milczeniu, co miał na myśli. Deveney, uśmiechając się nerwowo i robiąc głęboki wdech, poszedł za nim w chwilę później.

— Pani też, panno Fellowes — odezwał się Hoskins. — Proszę bardzo!

Zakrzywił niecierpliwie palec wskazujący.

Panna Fellowes kiwnęła głową i przeszła przez próg. Poczuła pole, nie miała co do tego wątpliwości. Było to tak, jakby przez jej ciało przeszła łaskocząca fala.

Ale gdy znalazła się w środku, nie odczuwała niczego niezwykłego. Wszystko było normalnie. W powietrzu unosił się świeży, czysty zapach drewna, z którego dopiero co wybudowano te pomieszczenia. Poczuła też inny zapach — zapach ziemi, lasu…

Uświadomiła sobie, że krzyk spanikowanego dziecka ucichł przed chwilą. Teraz w polu statycznym panował spokój. Od czasu do czasu do jej uszu dobiegał odgłos szurania nogami, drapania w drewniane ściany, rozległo się też coś, co brzmiało jak jęk.

— Gdzie jest dziecko? — spytała rozpaczliwie. Hoskins sprawdzał jakieś tarcze i przyrządy pomiarowe umieszczone przy wejściu do domku dla lalek. Deveney gapił się na niego jak ogłupiały. Żadnemu z nich najwyraźniej nie spieszyło się do dziecka, do dziecka, które zostało właśnie wyrwane z jakiejś niewyobrażalnie dawnej epoki przez tę ogromną i niepojętą maszynerię.

Czy ci głupi mężczyźni w ogóle nie przejmują się dzieckiem?

Panna Fellowes, nie pytając o nic nikogo, poszła przed siebie, zakręcającym pod kątem prostym korytarzem prowadzącym do pokoju, w którym stało łóżko.

Dziecko znajdowało się w tym pokoju. Był to chłopiec.

Bardzo mały chłopiec. Bardzo mały chłopiec, bardzo brudny, bardzo mizerny i wyglądający bardzo dziwnie.

Mógł mieć trzy lata — na pewno nie miał wiele więcej. Był nagi. Jego mała, pokryta brudem pierś falowała nierówno. Naokoło niego leżała ziemia, leżały też pojedyncze kamyki i wydarte z gruntu kępki szorstkiej trawy. Wszystko to tworzyło na podłodze duże półkole, jak gdyby do pokoju wsypano przypadkowo cały buszel wykopanej ziemi. Unosił się z tego intensywny zapach gleby, a poza tym coś cuchnęło. Panna Fellowes zauważyła duże ciemne mrówki i coś, co wyglądało na włochate pająki. Krążyły koło bosych, brązowych stóp chłopca.

Spojrzenie Hoskinsa pobiegło w ślad za jej przerażonym wzrokiem.

— Nie można było wyrwać go z jego czasu samego — powiedział tonem ostrym, zdradzającym wzburzenie. — Ze względu na bezpieczeństwo musieliśmy zabrać trochę różnych rzeczy z jego otoczenia. A może wolałaby pani, żeby pojawił się tutaj bez jednej nogi albo bez połowy głowy?

— Proszę przestać! — powiedziała panna Fellowes, doznając ataku obrzydzenia. — Czy będziemy tak tu stali? Biedne dziecko jest przerażone. A poza tym jest brudne.

To ostatnie zdanie przedstawiało sprawę w formie zbyt łagodnej. Nigdy w życiu nie widziała dziecka o wyglądzie tak odrażającym. Chłopiec chyba nie był myty co najmniej przez kilka tygodni, a może nie myto go nigdy od samego urodzenia. Cuchnął. Całe ciało miał pokryte zaskorupiałym brudem. Na jego udzie widniało duże zadrapanie. Było czerwone i najwidoczniej bolące, prawdopodobnie zainfekowane.

— No, no, niech na ciebie popatrzę — wymamrotał Hoskins, podchodząc ostrożnie do chłopca.

Mały zgarbił się, przycisnął łokcie do boków, schował głowę w ramiona i przybrał instynktownie postawę obronną, a potem cofnął się gwałtownie. Oczy mu płonęły ze strachu i chęci stawiania oporu. Kiedy doszedł do ściany i nie mógł się cofać dalej, uniósł górną wargę, prychnął i zasyczał… jak kot. Były to dźwięki budzące przerażenie — dzikie, zwierzęce, wściekłe.

Panna Fellowes poczuła, że przenika ją zimny dreszcz. Więc to był jej nowy podopieczny? T o? To małe… zwierzątko?

Rzeczywistość okazała się tak zła, jak się obawiała.

A właściwie gorsza. Tak, gorsza. Bo on prawie nie wyglądał na człowieka. Był ohydny. Był małym potworem.

Hoskins szybko schwycił chłopca za przeguby, pociągnął za ręce i skrzyżował mu je na brzuchu. Równocześnie podniósł go — wierzgającego nogami, wijącego się i krzyczącego — nad podłogę.

Chłopiec wył i zawodził jak banshee. Te dźwięki wybuchały z głębi jego ciała z zadziwiającą siłą. Panna Fellowes zauważyła, że chłopiec drży, i zmusiła się do zachowania spokoju. Hałas był przerażający, rozdzierający uszy, odpychający, brzmiał jak coś, co wydziera z siebie istota niższa niż człowiek. Prawie nie można było uwierzyć, że taki mały chłopiec potrafi wydawać tak okropne dźwięki.