Hoskins trzymał go w powietrzu w wyciągniętych rękach, obejrzał się na pannę Fellowes i spojrzał na nią udręczonym wzrokiem.
— Tak, niech go pan trzyma. Niech go pan nie stawia na podłodze. I niech pan uważa na jego paznokcie u nóg, kiedy kopie. Niech go pan zaniesie do łazienki. Tam go umyjemy. Jemu potrzebna jest przede wszystkim ciepła kąpiel.
Hoskins kiwnął głową. Mimo że chłopiec był mały, nie przychodziło mu łatwo trzymać go tak spętanego. Mierzyli się tutaj dorosły mężczyzna i małe dziecko. Jednak to dziecko, chociaż było małe, miało ogromną, nie poskromioną siłę. A poza tym to dziecko bez wątpienia uważało, że walczy o życie.
— Niech pani napełni wannę, panno Fellowes! — krzyknął Hoskins. — Prędko!
W polu statycznym byli teraz i inni ludzie, wśród których, w całym tym zamieszaniu, panna Fellowes rozpoznała trójkę swoich asystentów.
— Elliott, proszę odkręcić wodę. Mortenson, potrzebne mi antybiotyki. On ma zainfekowaną ranę na nodze. Proszę przynieść cały zestaw środków. Stratford, proszę wezwać ekipę do sprzątania, niech zlikwiduje cały ten bałagan.
Wszyscy troje zabrali się raźno do roboty. Panna Fellowes ochłonęła. Teraz, kiedy wydawała polecenia, mijał szok, mijało też przerażenie i wracało jej zawodowe opanowanie. To zadanie będzie trudne, tak. Ale ona jest przecież specjalistką od trudnych przypadków. I miała w życiu do czynienia z wieloma takimi przypadkami.
Pojawili się pomocnicy. Wniesiono pojemniki, w których miano przechować to, co sprowadzono wraz z chłopcem. Pracownicy zmietli ziemię, kamyki i kępki trawy, po czym wynieśli pojemniki do magazynu znajdującego się gdzieś na tyłach.
— Pamiętajcie, ani odrobina nie może się wydostać poza kopułę — krzyknął za nimi Hoskins.
Panna Fellowes weszła z Hoskinsem do łazienki i dała mu znak, żeby zanurzył chłopca w wannie, którą Elliott pospiesznie napełniał ciepłą wodą. Panna Fellowes nie, była już w tej chwili zdezorientowaną obserwatorką, stała się natomiast sprawną i doświadczoną pielęgniarką zabierającą się do swojej roboty. Była na tyle opanowana, że zatrzymała się i popatrzyła na dziecko spokojnie, fachowym okiem. Popatrzyła na nie tak, jak gdyby widziała je po raz pierwszy.
To, co zobaczyła, wzbudziło w niej ponownie nieopanowane przerażenie. Zaszokowana, zawahała się przez chwilę, walcząc z uczuciami, które ją nagle opanowały. Powściągnąwszy je, zignorowała jednak w końcu cały brud i wrzask, zignorowała wierzganie i wicie się i dojrzała samego chłopca.
Jej pierwsze wrażenie, wrażenie, którego doznała w chwili ogromnego zamieszania, nie kłamało. Chłopiec był najbrzydszym dzieckiem, jakie w życiu widziała. Był przerażająco brzydki — brzydkie w nim było wszystko od niekształtnej głowy aż po pałąkowate nogi.
Ciało miał bardzo krępe, klatkę piersiową potężną, a ramiona szerokie. No cóż, pomyślała, nie ma w tym nic takiego niezwykłego. Ale ta ogromna czaszka! To wypukłe, pochyłe czoło! Ten wielki, kartoflowaty nos z ogromnymi, przypominającymi jamy nozdrzami, które nie tylko miały potężne otwory, ale były też niezwykle głębokie. No i te ogromne, wpatrujące się w nią oczy, osadzone w kolosalnych oczodołach! I cofnięty podbródek, i krótka szyja, i karłowate kończyny!
Czterdzieści tysięcy lat — powiedziała do siebie osłupiała panna Fellowes.
No nie, on raczej nie był człowiekiem.
Był zwierzęciem. Najgorszy scenariusz, jaki sobie wyobraziła, okazał się więc prawdziwy. Dziecko małpy człekokształtnej — oto czym był. Był czymś w rodzaju szympansa. To za opiekowanie się tym stworem płacili jej tak dużo! Ale czy ona będzie mogła się nim zaopiekować? Co wiedziała na temat opieki nad małymi, dzikimi, prehistorycznymi małpami człekokształtnymi?
A jednak… jednak…
Może się myliła? Miała głęboką nadzieję, że tak jest.
W tych jego ogromnych, błyszczących, oczach, z których wyzierała wściekłość, tlił się płomień inteligencji, będącej bez wątpienia inteligencją ludzką. Jego skóra — jasno-brązowa, niemal śniada — była pokryta tylko delikatnym złotym puszkiem, a nie szorstką, kudłatą sierścią, jakiej można by się spodziewać u małego zwierzątka. A jego twarz — chociaż brzydka — nie była twarzą małpy człekokształtnej. Patrząc na niego, należało przeniknąć głębiej, nie zwracać uwagi na powierzchowną brzydotę, a kiedy się to zrobiło, widziało się, że jest w rzeczywistości po prostu małym chłopcem.
Małym chłopcem, tak, brzydkim małym chłopcem, dziwnym małym chłopcem, małym człowiekiem — brudnym, przestraszonym ludzkim dzieckiem o pałąkowatych nogach, o dziwnie ukształtowanej głowie, prawie nieobecnym podbródku, z zainfekowanym skaleczeniem na udzie i z dziwacznym czerwonym znamieniem na policzku, które wyglądało jak zygzakowata błyskawica. Tak, tak, nie wyglądał jak dzieci, z którymi panna Fellowes miała w życiu do czynienia, mimo to jednak postara się uważać go za istotę ludzką. Tak, będzie uważała go za biedne, zagubione, przestraszone dziecko, które wyrwano z własnej epoki, za istotę ludzką. Może jej się to uda.
Ale, Boże drogi, jakiż on był brzydki! Boże jedyny, Boże drogi, zmusić się do kochania czegoś tak brzydkiego — to nie lada wyzwanie! Wbrew temu, co powiedziała doktorowi Hoskinsowi podczas ich rozmowy, panna Fellowes nie miała wcale pewności, że uda jej się go pokochać. Uświadomiwszy to sobie, poczuła, że jest głęboko zaniepokojona.
Wanna była już pełna. Elliott — krzepki, ciemnowłosy mężczyzna o wielkich dłoniach i grubych przegubach — wziął chłopca z rąk doktora Hoskinsa i trzymał jego wijące się ciałko do połowy zanurzone w wodzie. Mortenson, drugi z asystentów, wprowadził wózek w utensyliami medycznymi. Panna Fellowes wycisnęła do wanny pół tuby antyseptycznego mydła i w wannie zaczęła tworzyć się żółtawa piana z bąbelkami. Bąbelki przyciągnęły uwagę chłopca, który na chwilę przestał krzyczeć i wierzgać. Jednak tylko na chwilę. Bo potem najwyraźniej przypomniał sobie, że dzieje się z nim coś okropnego, i znowu zaczął stawiać opór. Elliott roześmiał się.
— Śliski jest, cholernik. Tym razem o mało mi się nie wypsnął.
— Proszę uważać i nie wypuszczać go z rąk — powiedziała srogo panna Fellowes. — Boże, co za brud! Ostrożnie… niech go pan trzyma!
Było to zajęcie wymagające brutalności. Pomagało jej dwóch mężczyzn, a mimo to z trudem udawało się trzymać dziecko w ryzach. Chłopiec bez przerwy wił się, wierzgał, drapał, wrzeszczał. Panna Fellowes nie miała pojęcia, czy on uważa, że broni życia, czy też sądzi, że walczy jedynie o zachowania godności. Wiedziała tylko, iż nigdy dotąd nie miała tak opornego pacjenta. Wszyscy byli teraz ochlapani brudną wodą z mydłem, a Elliott przestał się śmiać. Chłopiec przejechał mu po ręce paznokciami i pod gęstymi kędzierzawymi włoskami pojawiła się długa, podbiegnięta krwią krecha. Panna Fellowes zastanawiała się, czy przypadkiem, aby skończyć tę robotę, nie trzeba będzie dać dzieciakowi czegoś na uspokojenie. Uważała to za środek ostateczny, którego należy użyć dopiero w chwili desperacji.
— Po skończeniu tej roboty niech pan zrobi sobie zastrzyk z antybiotyku — powiedziała do Elliotta. — To zadrapanie wygląda paskudnie. Nie wiadomo, jakie prehistoryczne bakterie ten chłopak ma pod paznokciami.
Uświadomiła sobie, że zupełnie zapomniała o swoim niedawnym żądaniu, żeby dziecko umieścić w sterylnym, wolnym od zarazków środowisku. Teraz to żądanie wydawało jej się głupie. Chłopiec był taki silny, taki ruchliwy, taki zawzięty. A ona wyobrażała sobie, że to będzie słaba, podatna na ciosy mała istotka…