— A więc okazuje się, że Bogini chciała zabrać jedno z naszych dzieci — odezwała się Ta Która Wie. — No, no, no.
— Nie znasz się na tych sprawach! — odrzekła rozwścieczona Kobieta Bogini. — Wcale się na nich nie znasz!
A co, jeżeli ona ma rację? — zastanowiła się. — Jest całkiem prawdopodobne, że ją ma. Całkiem możliwe.
Tylko Bogini mogła ukazać się w formie tak silnego światła.
Więc Bogini zażądała dziecka? Dlaczego? Jaki to miało sens?
Nigdy jej nie zrozumiemy, doszła do wniosku Kobieta Bogini po długich nocnych zmaganiach z tym problemem. Ona jest Boginią, a my jesteśmy tylko jej stworzeniami. A Twarz Naznaczona Ogniem z Nieba zniknął. To przechodzi wszelkie możliwości pojmowania, ale trudno. Kobieta Bogini przypomniała sobie plotkę mówiącą, że Srebrny Obłok zamierza złożyć dziecko w ofierze w Miejscu Trzech Rzek. Teraz nie będzie już mowy o takich rzeczach — pomyślała. Byli prawie na miejscu, a Bogini wzięła dziecko sama; oni nie musieli jej go dawać. Plemię nie miało zbyt wielu dzieci. Nie mogli więc sobie pozwolić na oddanie jej jeszcze jednego.
3. Odkrywanie
Neandertalczykiem? Antropoidalnym neandertalczykiem? — pomyślała oszołomiona panna Fellowes z niedowierzaniem. Zaraz potem poczuła przypływ gniewu i uznała się za zdradzoną. Jeżeli to, co powiedział Deveney, było prawdą, to potwierdzały się jej najgorsze przypuszczenia.
Odwróciła się w stronę Hoskinsa, patrząc na niego z hamowaną wściekłością.
— Mógł mi pan o tym powiedzieć.
— Po co? Co to dla pani za różnica?
— Była mowa o dziecku, nie o zwierzęciu.
— To jest dziecko, panno Fellowes. Nie uważa pani, że tak?
— Tak, ale to dziecko neandertalskie. Hoskins wyglądał na zakłopotanego.
— Tak, tak, oczywiście. Pani wie, jakiego rodzaju eksperymentami zajmuje się nasz instytut. Nie ma pani z pewnością zamiaru powiedzieć mi, że nie zdawała sobie pani sprawy z tego, że dziecko będzie pochodziło z epoki prehistorycznej. Omawialiśmy to.
— Z prehistorycznej tak. Ale neandertalczyk? Myślałam, że będę się opiekowała ludzkim dzieckiem.
— Neandertalczycy byli ludźmi — powiedział Hoskins, okazując już pewne zniecierpliwienie. — Mniej więcej.
— Tak? To prawda?
Spojrzała w stronę Candide’a Deveneya, jakby chciała się odwołać do jego wiedzy.
— Zgodnie z tym, co myśli od jakichś sześćdziesięciu czy siedemdziesięciu lat większość paieoantropologów — powiedział Deveney — neandertalczyków trzeba uważać za odmianę Homo sapiens. Być może za archaiczną odmianę gatunku, albo za podgatunek, za takich kuzynów z puszczy, którzy jednak zdecydowanie są bliskimi krewnymi, i którzy zdecydowanie muszą być uważani za ludzi.
Hoskins przerwał mu niecierpliwie.
— Zostawmy to na chwilę, Deveney. Bo jest inna sprawa do omówienia. Panno Fellowes, miała pani kiedyś szczeniaka czy kociaka?
— Tak, kiedy byłam mała. Ale co to ma wspólnego z…
— I dbała pani o tego szczeniaka czy kociaka? Kochała go pani?
— Oczywiście. Ale…
— A ten kociak czy szczeniak był człowiekiem, panno Fellowes?
— To był zwierzak, panie doktorze. Nie rozmawiamy teraz o zwierzętach domowych. Rozmawiamy o sprawach zawodowych. Proponuje pan pielęgniarce o wysokich kwalifikacjach, mającej doświadczenie w zakresie nowoczesnej pediatrii, żeby się opiekowała…
— Przypuśćmy, że to dziecko jest młodym szympansa — powiedział Hoskins. — Czy byłoby dla pani odrażające? Gdybym panią poprosił o opiekę nad nim, zaopiekowałaby się nim pani, czy odrzuciłaby propozycję z obrzydzeniem? A proszę zwrócić uwagę, że to nie jest szympans. Nie jest to żadna małpa człekokształtna. Jest to młoda istota ludzka.
— Dziecko neandertalskie.
— To, co powiedziałem. Młoda istota ludzka. Dziwnie wyglądająca i niesforna… dokładnie tak ją pani kiedyś opisałem. To trudny przypadek. Jest pani doświadczoną pielęgniarką, panno Fellowes, z wielkimi osiągnięciami zawodowymi. Czy pani uchyla się od trudnych przypadków? Czy odmówiła pani kiedyś prośbie o zajęcie się dzieckiem ułomnym?
Panna Fellowes poczuła, że ta dyskusja wymyka jej się spod kontroli.
— Mógł mi pan powiedzieć — powtórzyła o wiele mniej gwałtownie niż przedtem.
— A pani by wtedy nie przyjęła tej pracy, tak?
— No…
— Wiedziała pani, że nasze eksperymenty mają związek z poruszaniem się w czasie odległym o tysiące lat.
— „Tysiące” mogło oznaczać trzy tysiące. Aż do chwili, gdy omawiając to przedsięwzięcie z panem Deveneyem, użył pan nagle wyrażenia „czterdzieści tysięcy lat”, nie uświadamiałam sobie, co się tu naprawdę dzieje. Zresztą nawet w tamtej chwili nie zdawałam sobie w pełni sprawy, że będzie chodziło o neandertalczyka. Nie znam się na… Jak pan to nazwał, panie Deveney?”. Na paleoantropologii. Nie znam się na ewolucji człowieka tak jak wy, nie wiem, jak przebiegała w czasie…
— Nie odpowiedziała pani na moje pytanie — przerwał jej Hoskins. — Gdyby zawczasu wiedziała pani wszystko, odrzuciłaby pani tę propozycję pracy czy nie?
— Nie jestem pewna.
— Czy chce pani ją odrzucić teraz? Były inne kandydatki z odpowiednimi kwalifikacjami. Czy mam rozumieć, że pani rezygnuje?
Hoskins patrzył na nią chłodno, Deveney obserwował ją z drugiego końca pokoju, a małe neandertalskie dziecko, skończywszy chłeptać mleko i wylizawszy spodek do czysta, podniosło na nią wzrok. Twarz miało mokrą, a oczy szeroko otwarte i pełne tęsknoty.
Panna Fellowes popatrzyła na chłopca. Na brzydkiego małego chłopca. Usłyszała siebie mówiącą: „Ale neandertalczyk? Myślałam, że będę się opiekowała ludzkim dzieckiem”.
Chłopiec wskazał palcem mleko i spodek. I nagle wydał z siebie krótką serię ostrych, przykrych dla ucha dźwięków. Dźwięki te powtarzały się w kółko. Były to dziwnie zduszone gardłowe odgłosy i skomplikowane mlaśnięcia językiem.
— Ależ on mówi! — stwierdziła panna Fellowes zdziwiona.
— Najwyraźniej — powiedział Hoskins. — W każdym razie potrafi wydać dźwięk oznaczający: „Nakarm mnie znowu”. To oczywiście umie też zrobić każdy kot.
— Nie, nie. On coś powiedział — upierała się panna Fellowes.
— To trzeba będzie jeszcze stwierdzić. Niektórzy uważają, że neandertalczycy naprawdę potrafili mówić, a niektórzy, że nie. Trwa na ten temat spór. Mamy nadzieję, że dzięki temu eksperymentowi będziemy go mogli rozstrzygnąć. Podobnie jak i niektóre inne.
Dziecko znowu mlasnęło i zabulgotało. Spojrzało na pannę Fellowes. A potem na mleko i na pusty spodek.
— Oto odpowiedź — powiedziała panna Fellowes. — On mówi, to oczywiste!
— Jeżeli tak, to jest człowiekiem, prawda, panno Fellowes?
Panna Fellowes pominęła milczeniem to pytanie. Problem był zbyt skomplikowany na to, żeby go teraz rozpatrywać. Zwracało się do niej głodne dziecko. Sięgnęła po mleko.
Hoskins chwycił ją za przegub i zmusił do podniesienia wzroku.
— Proszę chwilę zaczekać. Zanim pani coś zrobi, muszę wiedzieć, czy ma pani zamiar wziąć tę pracę.
Panna Fellowes oswobodziła ze złością rękę.
— A jeżeli nie mam takiego zamiaru, to on ma zostać zagłodzony? On prosi o mleko, a pan mi nie daje go napoić.
— No dobrze. Niech pani mu je da. Ale muszę znać pani odpowiedź.
— Zostanę z nim… na jakiś czas.
Nalała mleka. Chłopiec przykucnął i zanurzył w nim twarz. Zaczął chłeptać tak gwałtownie, jakby od kilku dni nic nie jadł i nie pił. Kiedy lizał spodek, z jego gardła wydobywały się ciche pomruki.