— Nie jest nim wcale.
— Nie — powiedziała panna Fellowes. — W najmniejszym stopniu nim nie jest. — Zawahała się przez chwilę, a potem dodała: — Początkowo miałam co do tego pewne wątpliwości.
— Jak mógłbym o tym zapomnieć! Była pani taka oburzona.
— Teraz już nie jestem. Przesadziłam. Na pierwszy rzut oka wydało mi się, że on jest małpą człekokształtną i nie czułam się przygotowana do podjęcia takich obowiązków. Ale on się zdumiewająco szybko przystosowuje. Nie jest małpą, panie doktorze. Tak naprawdę jest dość inteligentny. Bardzo dobrze nam się współdziała.
— Miło mi to słyszeć. Czy to oznacza, że postanowiła pani nie rezygnować z tej pracy?
Panna Fellowes spojrzała na niego srogo.
— Co do tego nie było nigdy żadnych wątpliwości, prawda, panie doktorze?
— No… — Hoskins wzruszył ramionami. — Chyba nie. Wie pani, panno Fellowes, nie pani jedna była zdenerwowana. Myślę, że rozumie pani, z jak wielkim wysiłkiem zostało przygotowane to przedsięwzięcie i jak bardzo zależało nam na sukcesie. A teraz, kiedy go osiągnęliśmy, naprawdę wielki sukces, czujemy się trochę oszołomieni. Czujemy się jak człowiek, który zmobilizował wszystkie siły, żeby wyważyć drzwi, naparł na te drzwi, a one ustępują mu prawie bez oporu. Człowiek wpada z impetem do pokoju, do którego tak bardzo chciał się dostać, staje na środku trochę zbity z tropu i mówi do siebie: No dobrze, w końcu jestem. I co teraz?
— To dobre pytanie, panie doktorze. Co teraz? Sprowadzi pan różnych ekspertów. Oni będą oglądać chłopca, tak? Specjalistów od prehistorii i innych takich?
— Oczywiście.
— Przypuszczani, że wkrótce podda się go dokładnym badaniom lekarskim.
— Tak, naturalnie. Ale on jest zdrowy, prawda? Tak zasadniczo biorąc.
— Zasadniczo tak. Jest odporny. Ale ja nie jestem lekarzem. A poza tym nie przeszedł żadnych badań. Człowiek może wydawać się zdrowy, ale n i e być zdrowy. To przecież nie to samo. Chłopiec może mieć różne pasożyty, na przykład ameby, może być zaatakowany przez pierwotniaki. Prawdopodobnie je ma. Być może są one dla niego nieszkodliwe, a być może nie. Nawet jeżeli nie zagrażają zbytnio jemu, mogą zagrażać nam.
— Pomyśleliśmy już o tym. W południe przyjdzie doktor Jacobs i przeprowadzi wstępne badania. Będzie pani z nim współpracowała tak długo, jak będzie trwał ten eksperyment. Jeżeli doktor Jacobs nie wyprowadzi chłopca zbytnio z równowagi, przyjdzie potem doktor Mclntyre ze Smithsonian, żeby przeprowadzić pierwsze badania antropologiczne. A potem oczywiście pojawią się media. Panna Fellowes przerwała swoje czynności.
— Media? — zapytała. — Jakie media? Kto przyjdzie? Kiedy?
— Ależ, panno Fellowes, oni będą chcieli zobaczyć chłopca jak najprędzej. Candide Deveney już ich poinformował o jego przybyciu. Dzisiaj pojawią się u nas dziennikarze ze wszystkich gazet i sieci telewizyjnych świata.
Panna Fellowes popatrzyła na chłopca i objęła go opiekuńczym gestem. Chłopiec zadrżał i troszeczkę się skulił, ale nie zrobił żadnego ruchu po to, żeby uniknąć jej dotknięcia.
— Ma pan zamiar wpuścić do tego małego pomieszczenia dziennikarzy i kamery? Pierwszego dnia?
— No, nie pomyśleliśmy…
— No tak, pewnie, że nie pomyśleliście. To oczywiste. Niech pan posłucha, panie doktorze, ten mały neandertalczyk należy do pana i może pan z nim robić, co pan chce. Ale dopóki nie przejdzie badań lekarskich i dopóki nie okaże się, że jest zdrowy, nie będzie tu dziennikarzy. To jest program minimum. A właściwie to nie należy ich wpuszczać, dopóki on się lepiej nie zaadaptuje. Rozumie pan, co mówię, prawda?
— Panno Fellowes, wie pani z pewnością, że reklama jest podstawą…
— Tak. Reklama jest podstawą wszystkiego. W dzisiejszych czasach. A wyobraża pan sobie, zrobi pan sobie reklamę, jeżeli dziecko umrze ze strachu przed kamerami?
— Doprawdy, panno Fellowes!
— Albo jeżeli zarazi się katarem od jednego z pańskich ukochanych dziennikarzy. Kiedy prosiłam o sterylną komorę, usiłowałam panu uświadomić, że jego odporność na współczesne nam mikroorganizmy przenoszące infekcje jest prawdopodobnie zerowa. Zerowa. On nie ma przeciwciał, nie ma wrodzonej odporności, nie ma nic, co by mogło zwalczyć…
— Ależ panno Fellowes…
— A co będzie, jeżeli oni zarażą się od niego jakąś chorobą z epoki kamienia, chorobą, na którą my nie jesteśmy odporni?
— W porządku, panno Fellowes. Przekonała mnie pani.
— Chcę mieć absolutną pewność, że tak jest. Niech media poczekają, oto co chcę powiedzieć. On najpierw powinien przejść wszelkie szczepienia ochronne. I tak niedobrze się stało, że zetknął się z tyloma osobami wczoraj wieczorem. Nie wpuszczę tu tłumu dziennikarzy. Ani dzisiaj, ani jutro. Jeżeli chcą, mogą sfotografować go z góry. Na razie muszą być poza polem statycznym, całkowicie poza nim. Tak jakby tu było nowo narodzone niemowie. Chcę też, żeby byli cicho. Później możemy opracować plan zdjęć wideo. Ale, skoro już o tym mowa, to muszę stwierdzić, że wciąż nie podoba mi się to, że jestem tu aż tak wystawiona na widok publiczny. Chcę, żeby mój pokój miał dach. Chwilowo wystarczy jakiś brezent. Nie chcę, żeby tu teraz pracowali i hałasowali robotnicy. Myślę też, że pozostała część tego domku dla lalek również może mieć sufit.
Hoskins uśmiechnął się.
— Mówi pani prosto z mostu. Działa pani bardzo skutecznie, panno Fellowes.
W jego głosie było tyleż podziwu co zniecierpliwienia.
— Skutecznie? — zapytała. — Chyba tak. Przynajmniej wtedy, kiedy chodzi o moje dzieci.
Jacobs był krzepkim mężczyzną około sześćdziesiątki. Twarz miał szczerą, a gęste białe włosy przystrzyżone tuż przy skórze, na modłę wojskową. Był rzeczowy i nieco szorstki. Jego sposób bycia, według niektórych, pasował raczej do lekarza wojskowego niż do pediatry. Jednak panna Fellowes wiedziała z doświadczenia, że dzieciom nie przeszkadza tego typu szorstkość, o ile pod nią kryje się dobroć. W oczach dzieci lekarz musi być autorytetem. Dzieci pragną, żeby nim był. Delikatności, czułości i pocieszenia szukają gdzie indziej. Lekarz ma być jak Bóg, ma rozwiązywać problemy, uzdrawiać.
Panna Fellowes zastanawiała się, jakich to lekarzy miało plemię chłopca żyjące przed czterdziestoma tysiącami lat. Byli nimi bez wątpienia czarownicy. Przerażające postacie z kością tkwiącą w przegrodzie nosowej, z czerwonymi kołami namalowanymi wokół oczu, postacie, które stawiały diagnozy, skacząc i wierzgając przy obozowym ognisku o płomieniach zabarwionych na niebiesko, zielono i czerwono. Jak wyglądałby doktor Jacobs z kością w nosie? I ze skórą niedźwiedzia zarzuconą na ramiona zamiast białego fartucha?
Doktor Jacobs uścisnął jej krótko dłoń. Nie było w tym uścisku nic, co by jej dawało do zrozumienia, że on traktuje ją z góry.
— Słyszałem o pani dobre rzeczy, Fellowes.
— Mam nadzieję, że tylko dobre.
— Pracowała pani u Gallaghera w Valley General, prawda? Tak przynajmniej mówił Hoskins. Świetny facet z tego Gallaghera. Dogmatyczny sukinkot, ale przynajmniej trzyma się właściwych dogmatów. Jak długo była pani u niego?
— Trzy i pół roku.
— Lubi go pani?
Panna Fellowes wzruszyła ramionami.
— Niespecjalnie, Słyszałam kiedyś, jak mówi do młodej pielęgniarki rzeczy, jakich się nie powinno mówić. Ale dobrze nam się razem pracowało. Dużo się od niego nauczyłam.
— Tak, on jest zdolny. — Jacobs pokręcił głową. — Szkoda, że źle postępuje z pielęgniarkami. Nie tylko w tym sensie. Ale pani sama nie miała z nim żadnej scysji, prawda?