Выбрать главу

Srebrny Obłok przysłonił oczy i spojrzał pod słońce. Tak, to byli Drzewo Wilków i Góra o Zwalonym Wierzchołku. Biegli obaj co sił w stronę obozowiska i wołali go. Drzewo Wilków wywijał włócznią — gwałtownie, jak oszalały. A Góra o Zwalonym Wierzchołku nie miał chyba przy sobie broni.

Podbiegli chwiejnym krokiem i upadli Srebrnemu Obłokowi do nóg, sapiąc, jęcząc i z trudem łapiąc oddech. Byli to najsilniejsi i najszybsi członkowie drużyny, jednak prędki bieg z daleka, bo aż z terenów łowieckich, wyczerpał ich siły.

Srebrny Obłok poczuł, że ogarnia go złe przeczucie, wypierające radość i spokój, w których był pogrążony przez krótką, zbyt krótką chwilę.

— Dlaczego? — spytał, nie dając im czasu na zaczerpniecie tchu. — Dlaczego wróciliście tak wcześnie?

Góra o Zwalonym Wierzchołku wskazał za siebie. Jego ramię drżało jak ramię starca. Zęby mu szczękały.

Wyrzucił z siebie jedno słowo:

— Inni!

— Co? Gdzie?

Góra o Zwalonym Wierzchołku pokręcił głową. Nie miał dość siły, żeby mówić.

Teraz — z wielkim wysiłkiem — odezwał się Drzewo Wilków:

— My… my… ich… nie widzieliśmy. Widzieliśmy tylko ich ślady.

— Na śniegu.

— Tak, na śniegu.

Drzewo Wilków ukląkł i zwiesił głowę. Jego ciałem od ramion do pasa wstrząsnęło coś w rodzaju konwulsji. Po chwili był w stanie ponownie przemówić.

— Ślady stóp. Długich, wąskich stóp. Takich. Narysował w powietrzu kształt stopy.

— To Inni. Bez wątpienia.

— Ilu?

Drzewo Wilków pokręcił głową. Zamknął oczy.

— Wielu — powiedział Góra o Zwalonym Wierzchołku, odzyskując nagle głos. Podniósł obie ręce i wiele razy machnął dłońmi o rozczapierzonych palcach. — Jest ich więcej niż nas. Dwa, trzy, cztery razy więcej. Maszerują z południa na północ.

— I trochę na zachód — dodał posępnie Drzewo Wilków.

— To znaczy w naszą stronę?

— Być może. Nie… nie mam pewności.

— Ja myślę, że oni idą w naszą stronę — powiedział Góra o Zwalonym Wierzchołku. — Albo my w ich. Jeżeli nie zachowamy ostrożności, wejdziemy prosto na Innych.

— Inni są w tych stronach? — powiedział Srebrny Obłok tak, jakby mówił do siebie. — Ale oni nie lubią otwartych równin. To nie jest teren, jaki im odpowiada.

Nie ma tu dla nich niczego. Powinni przebywać bliżej morza. Jesteście pewni, że taki był kształt stóp?

Drzewo Wilków i Góra o Zwalonym Wierzchołku pokiwali głowami.

— Ich droga krzyżuje się z naszą, ale mnie się wydaje, że oni nie pójdą w naszą stronę — powiedział Drzewo Wilków.

— A ja myślę, że pójdą — odezwał się Góra o Zwalonym Wierzchołku.

— Mnie się zdaje, że oni nie wiedzą, że my tu jesteśmy.

— A ja myślę, że wiedzą — sprzeciwił się Góra o Zwalonym Wierzchołku.

Srebrny Obłok podniósł dłonie i szarpnął brodę, szarpnął mocno, tak mocno, że aż go zabolało. Spojrzał na wschód, jak by się spodziewał, że wysiliwszy wzrok, będzie mógł zobaczyć bandę Innych maszerujących w poprzek drogi, którą chcieli pójść jego ludzie. Ale zobaczył tylko jaśniejące światło poranka.

Potem odwrócił się, a jego oczy napotkały spojrzenie Tej Która Wie.

Spodziewał się, że Ta Która Wie będzie patrzyła na niego tryumfalnie, wzrokiem pełnym zarozumiałości, jakby chciała powiedzieć: „A nie mówiłam?” Bo przecież ten letni śnieg okazał się w końcu złym znakiem. A on nie tylko nie przewidział jego przyjścia, ale zupełnie mylnie zinterpretował jego znaczenie. „A nie mówiłam?” — powinna była teraz pytać Ta Która Wie. A potem powinna była dodać: „Znaleźliśmy się w wielkich opałach, a ty już nie jesteś zdolny nam przewodzić”.

Jednak, ku jego zdziwieniu, w wyrazie twarzy Tej Która Wie nie było śladu mściwości. Na jej twarzy malował się smutek, a po policzkach płynęły łzy.

Wyciągnęła do niego rękę gestem, w którym była jakaś czułość.

— Srebrny Obłoku — powiedziała miękko. — Och, Srebrny Obłoku.

Srebrny Obłok pomyślał, że Ta Która Wie płacze nie tylko nad sobą i nie tylko z powodu niebezpieczeństwa zagrażającego plemieniu.

Ona płacze nade mną, pomyślał zdumiony.

1. Zdolność kochania

Edith Fellowes przygładziła służbowy uniform — jak zwykle przed otwarciem drzwi zamkniętych na skomplikowane zamki i przed przekroczeniem niewidzialnej linii oddzielającej to, co jest, od tego, czego nie ma. Miała przy sobie notes i długopis, chociaż teraz notatki robiła tylko wtedy, kiedy wydawało jej się, że sporządzenie sprawozdania jest rzeczą absolutnie konieczną.

Tym razem niosła też walizkę („To gry dla chłopca” — powiedziała, uśmiechając się do wartownika, któremu od dawna nie przychodziło nawet do głowy, żeby ją o cokolwiek pytać, i który machnął wesoło ręką, dając jej znak, żeby przekroczyła barierę bezpieczeństwa.)

A brzydki mały chłopiec, jak zwykle, wiedząc, że weszła do jego odciętego od świata królestwa, przybiegł do niej, wołając ją cicho i niewyraźnie.

— Panno Fellowes, panno Fellowes…

— Timmie — powiedziała, przeciągając czule ręką po jego kudłatej, ciemnej głowie o dziwnym kształcie. — Co się stało?

— Gdzie jest Jerry? — zapytał. — Czy przyjdzie dzisiaj i pobawi się ze mną?

— Nie. Dzisiaj nie.

— Przykro mi, że to się stało.

— Wiem, że ci przykro, Timmie.

— A Jerry…?

— Nie myśl teraz o Jerrym. Czy dlatego płakałeś? Dlatego, że tęsknisz za Jerrym?

Chłopiec odwrócił wzrok.

— Nie tylko dlatego, panno Fellowes. Miałem znowu sen.

— Ten sam?

Panna Fellowes zacisnęła usta. Oczywiście, ta historia z Jerrym musiała ponownie wywołać ten sen. Chłopiec kiwnął głową.

— Ten sam. Tak.

— Czy i tym razem był okropny?

— Tak… straszny. Byłem… na zewnątrz. Na zewnątrz były też dzieci. Mnóstwo dzieci. Jerry także. Wszyscy patrzyli na mnie. Niektórzy się śmiali, niektórzy wytykali mnie palcami i wykrzywiali się. Ale inni byli dla mnie mili. „Dalej, Timmie”, mówili, „dalej, uda ci się to. Stawiaj tylko pojedyncze kroki. Po prostu idź, a będziesz wolny”. Zrobiłem tak. Poszedłem po prostu i wyszedłem stąd na zewnątrz. I powiedziałem: „Chodźcie i bawcie się ze mną”. Ale oni wszyscy zaczęli się wahać i już ich nie widziałem, zacząłem się zsuwać w tył i znalazłem się znowu tutaj. Nie mogłem się zatrzymać. Zsunąłem się do środka i naokoło mnie wyrosła czarna ściana. Nie mogłem się ruszyć, byłem uwięziony, byłem…

— To straszne. Tak mi przykro, Timmie. Wiesz, że mi przykro.

Timmie spróbował się uśmiechnąć, pokazując swoje zbyt duże zęby. Jego wargi rozciągnęły się szeroko, a usta zrobiły się jeszcze bardziej wypukłe.

— Kiedy będę duży? Tak duży, żebym mógł wyjść, panno Fellowes? Kiedy będę mógł wyjść na zewnątrz? Ale tak naprawdę, nie tylko we śnie?

— Niedługo — powiedziała miękko, czując, że serce jej się kraje. — Niedługo.

Pozwoliła mu wziąć się za rękę. Uwielbiała czuć dotknięcie grubej, suchej skóry jego dłoni. Chłopiec pociągnął ją za sobą do środka, prowadząc przez trzy pokoje, z których składała się cala Sekcja Pierwsza. Były wygodne, musiała to przyznać. Ale dla brzydkiego małego chłopca mającego zaledwie siedem lat (zresztą kto wie, ile on naprawdę mógł mieć?) stanowiły wieczne więzienie.

Chłopiec poprowadził pannę Fellowes do tego okna, które wychodziło na porośnięty krzewami skrawek świata (teraz okrytego mrokiem nocy). Znajdował się tam płot i rzucające się w oczy ogłoszenie zawieszone na tablicy. Nakazywało wszystkim bez wyjątku trzymać się z daleka pod rygorem jakiejś okropnej kary.