— Ja? Nie. Nie, nic z tych rzeczy!
— Nie, myślę, że z panią by niczego nie próbował — powiedział Jacobs.
Panna Fellowes zastanowiła się, co on chciał przez to powiedzieć. Może to, że ona nie jest w typie Gallaghera? Nie była w niczyim typie i od wielu lat to jej odpowiadało. Puściła uwagę lekarza mimo uszu.
Jacobs zdawał się znać na pamięć cały jej życiorys. Wymieniał różne szpitale i różnych lekarzy, ze swobodą mówił o różnych siostrach przełożonych i zarządach szpitali, zdawał się znać tych wszystkich. Widocznie pracował w wielu miejscach. A ona wiedziała o nim tylko tyle, że był jakąś ważną figurą w Stanowym Instytucie Medycyny i że oprócz tego miał dość rozległą praktykę prywatną. Ich zawodowe ścieżki nigdy się nie skrzyżowały. Skoro Hoskins uznał, że jemu można pokazać jej życiorys, powinien był także pokazać jego życiorys jej. Jednak panna Fellowes zignorowała też i tę sprawę.
— No, myślę, że czas najwyższy obejrzeć tego małego neandertalczyka — powiedział Jacobs. — Gdzie on się ukrywa?
Panna Fellowes wskazała ręką w stronę drugiego pokoju. Chłopiec czaił się tam, wyglądając od czasu do czasu zza drzwi. Zza futryny wyzierał chwilami kosmyk jego splątanych włosów, a chwilami kąt oka.
— Nieśmiały, co? Od pani pomocników słyszałem coś innego. Mówili, że jest tak niesforny jak mała małpa.
— Już nie. Na początku był przerażony, ale to już mu przeszło. Teraz czuje się po prostu zagubiony i przestraszony.
— Nic w tym dziwnego. Biedaczysko. No, ale musimy się zabrać do roboty. Proszę go zawołać. A może musi pani tam wejść i go przyprowadzić?
— Spróbuję go zawołać — powiedziała panna Fellowes. Odwróciła się twarzą do chłopca.
— Możesz wyjść, Timmie. To jest doktor Jacobs. Nie zrobi ci nic złego.
Timmie?
Skąd jej się to wzięło? Nie miała pojęcia.
Imię wypłynęło po prostu ze studni jej podświadomości. Nigdy w życiu nie znała żadnego Timmie’ego. Ale na chłopca trzeba było jakoś wołać, prawda? Wyglądało na to, że właśnie w tej chwili nadała mu imię. Timothy. Zdrobniale Timmie. Niech tak będzie. Prawdziwe imię, ludzkie imię. Timmie.
— Timmie? — powtórzyła jeszcze raz.
Podobał jej się dźwięk tego słowa, rozkoszowała się tym, że może wołać chłopca po imieniu, przestać myśleć o nim jako o „dziecku”, „neandertalczyku”, „brzydkim małym chłopcu”. Miał na imię Timmie. Był osobą. Miał imię.
Kiedy szła do drugiego pokoju, Timmie wsunął się za drzwi, chowając się za nimi.
— W porządku — powiedział Jacobs trochę zniecierpliwiony. — Nie możemy na to marnować całego dnia. Proszę tam pójść i go przyprowadzić.
Naciągnął sobie na twarz maskę chirurgiczną. Panna Fellowes pomyślała, że zrobił to zarówno ze względu na własne bezpieczeństwo, jak i na bezpieczeństwo Timmie’ego.
Ale był to błąd. Timmie wyjrzał, zobaczył maskę i z jego gardła wyrwał się przenikliwy, wwiercający się w uszy skowyt. Zareagował tak, jakby zobaczył jakiegoś demona pochodzącego z koszmarnych snów śnionych w epoce kamienia. Kiedy panna Fellowes doszła do drzwi, rzucił się gwałtownie na przeciwległą ścianę jak stworzenie trzymane w klatce chcące uciec przed strażnikami. Przycisnął się do ściany, drżąc ze strachu.
— Timmie… Timmie…
Jej wezwania nie odnosiły żadnego skutku. Nie dopuszczał jej do siebie, w każdym razie nie wtedy, kiedy w pobliżu był Jacobs. Chłopiec dobrze znosił obecność Hoskinsa, ale Jacobs przerażał go tak, że odchodził od zmysłów. No cóż, nie sprawdzała się teoria, że dzieci lubią szorstkich lekarzy o wojskowym sposobie bycia. To dziecko z pewnością ich nie lubiło.
Panna Fellowes zadzwoniła po Mortensona i Elliotta.
— Będzie nam chyba potrzebna pomoc — powiedziała. Dwaj krzepcy asystenci popatrzyli po sobie niepewnie.
Na lewej ręce Elliotta było wyraźne wybrzuszenie widoczne pod rękawem jego uniformu. Przyczyną był bez wątpienia bandaż, którym opatrzono ranę zadaną mu wczoraj przez Timmie’ego — owo zadrapanie.
— Ależ dajcie spokój — powiedziała panna Fellowes. — On jest przecież tylko małym dzieckiem.
Tak, był małym dzieckiem, ale z przerażenia, znajdował się znowu w stanie takim jak poprzedniego dnia. Mając po obu stronach Mortensona i Elliotta, panna Fellowes weszła do pokoju chłopca i spróbowała go złapać. Jednak on zaczął miotać się na wszystkie strony z prawdziwie małpią ruchliwością. Trudno im było go schwytać. W końcu Mortenson, robiąc gwałtowny ruch do przodu, chwycił go w pasie i podniósł nad podłogę. Elliott ostrożnie wziął go za kostki i usiłował nie pozwolić mu wierzgać.
Panna Fellowes podeszła do chłopca.
— W porządku, Timmie — powiedziała cicho — nikt nie zrobi ci krzywdy…
Równie dobrze mogła powiedzieć: „Zaufaj mi”. Chłopiec stawiał zacięty opór, walczył prawie tak energicznie jak poprzedniego wieczora, kiedy próbowali go wykąpać.
Czując, że postępuje bezsensownie, a zarazem chcąc go uspokoić i skłonić do współdziałania, panna Fellowes zaczęła nucić melodię znaną mu z poprzedniego wieczora. To również na nic się nie zdało.
Doktor Jacobs pochylił się nad chłopcem.
— Chyba będziemy musieli dać mu coś na uspokojenie — powiedział. — Ależ on jest brzydki!
Panna Fellowes poczuła nagły przypływ wściekłości, tak jakby Timmie był jej własnym dzieckiem. Jak on śmie tak mówić! Jak śmie!
— To klasyczna neandertalska twarz — odcięła się energicznie. — On jest bardzo przystojny, jeżeli zastosować neandertalskie kryteria.
Sama się zdziwiła, skąd jej to przyszło do głowy. Bo właściwie to nie miała pojęcia, jak powinna wyglądać klasyczna neandertalska twarz. Nie wiedziała również, jakie w tamtych czasach panowały kryteria dotyczące urody.
— Nie podoba mi się pomysł, żeby dać mu na uspokojenie. Ale skoro nie ma innego wyjścia…
— Nie sądzę, żeby było inne wyjście — powiedział lekarz. — Nic nie osiągniemy, stosując brutalną siłę.
Nie, pomyślała panna Fellowes. Chłopiec na pewno nie odniesie się z entuzjazmem do szpatułki do przyciskania języka, ani do świateł świecących mu w oczy. I na pewno nie będzie się chciał pogodzić z tym, że pobiera mu się krew, ani z tym, że mierzy mu się temperaturę — nawet jeżeli będzie to robione przy pomocy zdalnie sterowanego przekaźnika termoelektrycznego. Panna Fellowes niechętnie kiwnęła głową.
Jacobs wyjął z podręcznej apteczki ultradźwiękową ampułkę uspokajającą i zaczął ją aktywować.
— Nie wie pan, jaka dawka będzie odpowiednia — odezwała się panna Fellowes.
Lekarz spojrzał na nią ze zdziwieniem.
— Te dawki są dobrane do wagi ciała poniżej trzydziestu kilogramów. Powinny być w granicach tolerancji.
— One są dobrane do wagi ciała ludzkiego, panie doktorze. A to jest dziecko neandertalskie. Nie mamy żadnych danych na temat układu krążenia takich dzieci.
Była zaskoczona własnym rozumowaniem. Z pewnym upokorzeniem uświadomiła sobie, że jeszcze raz przeprowadziła rozróżnienie między neandertalczykami a ludźmi. Najwyraźniej nie potrafiła przyjąć jednolitej postawy wobec chłopca. On jest człowiekiem, upomniała sama siebie gwałtownie. Człowiekiem, człowiekiem, człowiekiem. To jest Timmie, on jest człowiekiem.
Dla Jacobsa jej argument nie był najwyraźniej nawet wart tego, żeby podejmować dyskusję.
— Nawet gdyby był młodym gorylem, Fellowes, uważałbym, że to jest odpowiednia dawka. Człowiek czy neandertalczyk… co ma z tym wspólnego układ krążenia? Liczy się waga ciała. No dobrze, damy mu tym razem pół dawki. Tak żeby nie narażać na żadne ryzyko tego ukochanego malca Hoskinsa.