— Oczywiście, że nie. To ja go tak nazywam. Nastąpiła krótka chwila konsternacji i milczenia.
— Aaa — powiedział w końcu Hoskins. — To pani go nazywa „Timmie”.
— Muszę go jakoś nazywać, panie doktorze.
— No tak, tak. Hm. „Timmie”.
— „Timmie” — powiedziała panna Fellowes stanowczo.
— „Timmie”. Tak. No dobrze. Poślę tam teraz doktora Mclntyre’a, jeżeli pani nie ma nic przeciwko temu. Doktor Mclntyre zbada Timmie’ego.
Doktor Mclntyre okazał się człowiekiem szczupłym i wytwornym, i o wiele młodszym, niż się panna Fellowes spodziewała. Miał nie więcej niż trzydzieści, no może trzydzieści pięć lat. Był niski, delikatnie zbudowany, miał błyszczące złote włosy, a brwi tak jasne i miękkie, że właściwie nie było ich widać. Poruszał się precyzyjnie i tak elegancko, jakby tańczył zgodnie z zasadami jakiejś tajemniczej, wewnętrznej choreografii. Pannę Fellowes zdumiała jego elegancja i wyrafinowanie. Nie wyobrażała sobie, że tak może wyglądać paleoantropolog. Zdawało się, że nawet Timmie’ego wprowadził w błąd jego wygląd, bardzo różniący się od wyglądu innych mężczyzn, których chłopiec dotychczas tu spotkał. Patrzył na Mclntyre’a oczami szeroko otwartymi ze zdziwienia, jak gdyby Mclntyre był jakąś emanującą światłem boską istotą z innej planety.
A Mclntyre był tak oszołomiony widokiem Timmie’ego, że prawie zaniemówił. Przez dłuższą chwilę stał nieruchomo w drzwiach, wpatrując się w chłopca z taką samą intensywnością, z jaką chłopiec wpatrywał się w niego. Przeszedł kilka kroków w lewo, zatrzymał się i spojrzał jeszcze raz. A potem przeszedł na prawo, w drugi koniec pokoju i zaczął się znowu wpatrywać w dziecko.
— Panie doktorze — odezwała się trochę kwaśno panna Fellowes — to jest Timmie. Timmie, to doktor Mclntyre. Doktor Mclntyre przyszedł tu, żeby ci się przyjrzeć. Przypuszczam, że ty możesz również przyjrzeć się jemu. Jeżeli oczywiście chcesz.
Blade policzki Mclntyre’a poczerwieniały.
— Nie mogę w to uwierzyć — powiedział głosem słabym i schrypniętym ze wzruszenia. — Naprawdę nie mogę w to uwierzyć. To dziecko to czysty neandertalczyk! Prawdziwy, żywy neandertalczyk, który stoi tu przede mną. Proszę mi wybaczyć, panno Fellowes. Musi pani zrozumieć… To przechodzi moje wyobrażenie. To coś fenomenalnego, coś absolutnie zdumiewającego…
Miał łzy w oczach. Cała ta wylewność była żenująca. Rozdrażniła trochę pannę Fellowes. Ale zaraz potem, nagle, irytacja zniknęła, a jej miejsce zajęła empatia. Panna Fellowes wyobraziła sobie, jak czułby się historyk, któremu dano by szansę porozmawiania z Abrahamem Lincolnem, Juliuszem Cezarem lub Aleksandrem Wielkim, albo jak zareagowałby badacz Starego Testamentu, gdyby miał przed sobą autentyczne kamienne tablice z Dziesięcioma Przykazaniami zniesione przez Mojżesza ze szczytu góry Synaj. Oczywiście byłby oszołomiony. Oczywiście. No bo gdyby po wielu latach studiów nad czymś, co było znane jedynie ze starodawnych resztek, po latach prób zrozumienia tego czegoś, po latach mozolnego odtwarzania w myślach zaginionej rzeczywistości, miał niespodziewanie okazję skonfrontować się z samym przedmiotem swoich studiów, z autentycznym obiektem…
Mclntyre szybko oprzytomniał. Z charakterystycznym dla siebie wdziękiem przeszedł pospiesznie przez pokój i ukląkł przed Timmiem. Jego twarz znalazła się bardzo blisko twarzy chłopca. Timmie nie okazał strachu. Po raz pierwszy zareagował tak spokojnie na kogoś obcego. Uśmiechał się i nucił coś pozbawionego melodii, kołysał się też z boku na bok, zachowywał się jak dziecko cieszące się wizytą ulubionego wujka. Był tak zaaferowany, że oczy mu błyszczały. Wyglądało na to, że paleoantropolog go zafascynował.
— Panno Fellowes, jaki on piękny! — powiedział Mclntyre po dłuższym milczeniu.
— Piękny? Jak dotąd nie słyszałam, żeby wielu ludzi tako nim mówiło.
— Ależ tak, on jest piękny! Co za doskonała neandertalska twarzyczka! Wały czołowe… dopiero zaczęły się rozwijać, ale są rozpoznawalne. I to płaskogłowie. I to wydłużenie okolicy potylicznej. Panno Fellowes, czy mogę dotknąć jego twarzy? Zrobię to delikatnie. Nie chcę go przestraszyć, ale chciałbym zbadać budowę kostną…
— Wygląda na to, że to on chce dotknąć pana twarzy — powiedziała panna Fellowes.
Rzeczywiście ręka Timmie’ego wyciągnęła się w kierunku czoła Mclntyre’a. Uczony pochylił się trochę w jego stronę i palce dziecka zaczęły badać jego lśniące złote włosy. Chłopiec gładził je, jakby nigdy w życiu nie widział czegoś tak cudownego. A później, nagle, nawinął sobie kilka pasm na palec środkowy i szarpnął. Było to potężne, silne szarpnięcie.
Mclntyre krzyknął i cofnął się. Twarz mu poczerwieniała.
— On chyba chce wziąć sobie trochę pana włosów — powiedziała panna Fellowes.
— Nie tak. Trzeba nożyczkami.
Mclntyre, uśmiechając się szeroko, obciął sobie kosmyk znad czoła i podał błyszczące włosy Timmie’emu, który rozpromienił się zachwycony. Wydobył z gardła cichy bulgot.
— Proszę mi powiedzieć, panno Fellowes, czy ktoś jeszcze, kto tutaj był, miał blond włosy?
Panna Fellowes zastanawiała się przez chwilę. Hoskins, Deveney, Elliott, Mortenson, pani Stratford, doktor Jacobs — wszyscy mieli włosy ciemnobrązowe, czarne albo siwe. Ona sama była siwiejącą szatynką.
— Nie. Nie przypominani sobie nikogo takiego. Pan jest chyba pierwszy.
— Zastanawiam się, czy jestem pierwszą taką osobą w jego życiu. Nie mamy oczywiście pojęcia, jakiego koloru włosy mieli neandertalczycy. Popularne rekonstrukcje przedstawiają ich prawie zawsze jako ciemnowłosych. Przypuszczam, że dlatego, iż neandertalczycy są przeważnie uważani za brutalne, podobne do małp stworzenia, a większość obecnych wielkich małp ma ciemną sierść. Ale ciemne włosy występują częściej u ludów zamieszkujących obszary o ciepłym klimacie niż u tych, które mieszkają na północy. Tymczasem neandertalczycy z całą pewnością przystosowani byli do niezwykle zimnego klimatu. Mogli więc mieć włosy blond jak przeciętny Rosjanin, Szwed czy Fin.
— A jednak jego reakcja na pańskie włosy, panie doktorze…
— Tak. Nie ma wątpliwości, że ich widok silnie na niego podziałał… Hm, może plemię, z którego pochodzi, było plemieniem całkowicie ciemnowłosym. Może cała populacja w tej części świata, z której przybył, miała ciemne włosy. Z pewnością ta jego śniada cera nie ma w sobie niczego nordyckiego. Nie możemy jednak wyciągać ostatecznych wniosków na podstawie próbki składającej się tylko z jednego dziecka. No, ale przynajmniej mamy to jedno dziecko! Jakie to cudowne, panno Fellowes! Nie mogę w to uwierzyć, naprawdę nie mogę…
Przez chwilę panna Fellowes myślała, że Mclntyre znowu da się ponieść emocjom. Jednak tym razem trzymał je na wodzy. Bardzo delikatnie przyciskał końce palców do policzków Timmie’ego, do jego pochyłego czoła, do małego, cofniętego podbródka. Pracując, mruczał coś pod nosem, wypowiadał jakieś komentarze techniczne, słowa przeznaczone najwyraźniej tylko dla własnych uszu.
Timmie zniósł to badanie z wielką cierpliwością.
A potem, po pewnym czasie, wygłosił monolog składający się z pomruków i mlasków. Była to jego pierwsza wypowiedź od czasu wejścia paleoantropologa do jego pokoju.
Mclntyre podniósł wzrok na pannę Fellowes. Jego twarz stała się purpurowa z podniecenia.
— Słyszała pani te dźwięki? Czy wydawał podobne już przedtem?
— Oczywiście. On bez przerwy mówi.
— Mówi?
— A cóż by to było innego, jak pan myśli? On coś do nas mówi.
— Czy to znaczy, że pani przyjmuje, że on coś do nas mówi?