— Sen — wymamrotał. — Zły omen. Będę musiał natychmiast złożyć ofiarę. Gdzie jest Kobieta Bogini? Dajcie mi tu Kobietę Bogini!
— Poszła tam — powiedziała Ta Która Wie. — Oczyszcza sanktuarium.
— Sanktuarium? Jakie sanktuarium? Gdzie?
— Przy Trzech Rzekach. Co się z tobą dzieje, Srebrny Obłoku? Wygląda na to, że straciłeś orientację!
— Sen — odrzekł. — Bardzo zły sen.
Zrobił ciężko jeden krok w przód, opierając się na kosturze. Zaczął odzyskiwać jasność myślenia. Wiedział, gdzie jest. W pobliskiej dolinie spotykały się trzy rzeki.
Tak. Długa powrotna pielgrzymka dobiegła końca. Rozbili obóz na wysokim pochyłym płaskowyżu, z którego był widok na równinę, a na tej równinie spotykały się trzy rzeki. W zamglonym świetle świtu Srebrny Obłok zobaczył je płynące w dole: największą, przybywającą leniwie z północy i przynoszącą ze sobą liczne bloki lodu, i dwie mniejsze i bystrzejsze wpadające do niej, każda pod ostrym kątem, ze wschodu i z zachodu.
W zeszłym roku — a wydawało się, że było to całe wieki temu — zatrzymali się dokładnie w tym samym miejscu na wiele tygodni. A trzeba powiedzieć, że były to bardzo chude tygodnie. Głodowali, dopóki Bogini w cudowny sposób nie przysłała im stada reniferów. Renifery były tak ogłupiałe z głodu, że Drużynie Myśliwych udało się z łatwością zapędzić tuzin z nich w miejsce, w którym spadły z krawędzi skały. Cóż za mięsne żniwa! Z wdzięczności zbudowali dla Bogini cudowne sanktuarium. Zbudowali je w miejscu, gdzie spotykają się trzy rzeki. Użyli w tym celu ogromnych bloków kamiennych — najcięższych, jakie potrafili udźwignąć — a potem ozdobili sanktuarium dziwnymi błyszczącymi kawałkami skały, które odłupali na nadbrzeżnym urwisku i które miały kształt cienkich lśniących płytek. Następnie ruszyli w drogę, kontynuując swój marsz na wschód. A teraz wrócili.
— Nie widzę tam w dole Kobiety Bogini — powiedział Srebrny Obłok do Tej Która Wie.
— Powinna być w sanktuarium.
— Widzę sanktuarium. Nie widzę Kobiety Bogini.
— Twoje oczy, Srebrny Obłoku, nie są już dobre. Pozwól, niech ja popatrzę.
Stanęła przed nim i spojrzała w zamgloną dolinę. Po chwili powiedziała tonem zdradzającym zmieszanie:
— Masz rację, nie ma jej tam. Pewnie już wraca. Ale mówiła, że zostanie tam przez cały ranek, że pomodli się i oczyści sanktuarium…
— Srebrny Obłoku! Srebrny Obłoku!
— Kobieta Bogini? Co ty…
Kapłanka posuwała się pospiesznie pod górę boczną ścieżką prowadzącą z doliny. Twarz miała zaczerwienioną, a szaty w nieładzie. Chwytała gwałtownie powietrze ustami, wyglądała tak, jakby całą drogę biegła.
— Co się stało? Co się stało, Kobieto Bogini?
— Inni!
— Co takiego? Gdzie?
— Wszędzie koło sanktuarium. Nie widziałam ich, ale ich ślady są wszędzie. Te długie stopy… znam je. Ślady są wszędzie na mokrej ziemi. Świeże ślady, Srebrny Obłoku. Są tam wszędzie. Weszliśmy prosto na nich!
5. Błędne mniemania
— Jak się dzisiaj ma nasz chłopiec, panno Fellowes? — zapytał Hoskins.
— Proszę się przekonać, panie doktorze.
Na twarzy Hoskinsa odmalowało się rozbawienie i zniecierpliwienie zarazem.
— Dlaczego wciąż mówi mi pani „panie doktorze”? — zapytał.
— Dlatego, że jest pan doktorem nauk, przynajmniej tak mi się zdaje — odrzekła, myśląc o owym słowie „DOKTOR” stojącym tak dumnie przed jego nazwiskiem na tabliczce w jego gabinecie.
— Mam doktorat z fizyki, to wszystko.
— Doktorat jest doktoratem.
— A pani przez długi czas była przyzwyczajona tytułować tak ludzi na stanowiskach, czy tak? Zwłaszcza mężczyzn.
Jego słowa ją zaskoczyły. Oczywiście trafił w dziesiątkę. W szpitalach, w których pracowała, ludzie na stanowiskach byli lekarzami z tytułami naukowymi. Większość z nich, chociaż wcale nie wszyscy, była mężczyznami. Panna Fellowes nabrała nawyku polegającego na dodawaniu w rozmowach z tymi, których uważała za stojących w hierarchii służbowej wyżej od niej, zwrotu „panie doktorze” do co drugiego zdania.
Jej mąż także był doktorem, miał doktorat z fizyki, jak Hoskins. Panna Fellowes zastanawiała się, czy gdyby] pozostali małżeństwem, zaczęłaby też zwracać się do niego per „panie doktorze” jak do Hoskinsa. Dziwny pomysł. Rzadko wspominała męża. Sama myśl o tym, że można mieć męża, stała się dla niej odległa i nieprawdopodobna. Była zamężna tak krótko i tak dawno temu.
— A jak pan chce, żebym się do pana zwracała? — zapytała. — Czy mam mówić „proszę pana”?
— Większość ludzi tutaj nazywa mnie „Jerry”. Panna Fellowes popatrzyła na niego zaskoczona.
— Ja bym nie mogła!
— Nie mogłaby pani?
— To… to by nie było w porządku.
— To by nie było w porządku? — powtórzył Hoskins, zamyślając się.
Przyjrzał jej się uważnie, tak jakby widział ją po raz pierwszy. Na jego szerokiej, mięsistej twarzy pojawił się ciepły uśmiech.
— Jest pani doprawdy bardzo oficjalna. Nie zdawałem sobie sprawy jak bardzo oficjalna. W porządku więc: może mnie pani dalej tytułować „panem doktorem”, jeżeli z tym czuje się pani lepiej. A ja będę dalej mówił do pani „panno Fellowes”.
Co on chce przez to powiedzieć? — zastanowiła się panna Fellowes.
Czy myślał o tym, żeby do niej mówić „Edith”?
Nikt tego nie robił. Prawie nikt. Może ze sześć osób na całym świecie. Przeważnie była „panną Fellowes”, nawet dla siebie samej — w każdym razie wtedy, kiedy myślała o sobie w trzeciej osobie, co zdarzało się często. Było to takie przyzwyczajenie, nad którym nigdy się nie zastanawiała.
Jednak to dziwne, powiedziała sobie teraz, myśleć o sobie w ten sposób. Jaka w tym jest surowość, jaka sztywność. W średnim wieku stałam się naprawdę dziwaczką. I nigdy przedtem tego nie zauważyłam.
Hoskins wciąż patrzył na nią i wciąż się uśmiechał.
Było w nim coś bardzo ciepłego, uświadomiła sobie nagle, coś bardzo sympatycznego. To też coś, czego wcześniej nie zauważyła. Podczas poprzednich spotkań uderzyło ją to, że on usiłuje przedstawić się światu jako człowiek zamknięty w sobie, opanowany, nieugięty, który tylko czasami okazuje trochę ludzkich uczuć. Możliwe zresztą, że to stresy ostatnich dni poprzedzających rozpoczęcie eksperymentu spowodowały, że się taki wydawał. Teraz jednak, kiedy zaczerpnięcie z przeszłości dokonało się i pewne było, że eksperyment się udał, stał się bardziej odprężony, bardziej ludzki, był bardziej sobą. Sobą, czyli człowiekiem całkiem miłym.
Panna Fellowes złapała się na tym, że zastanawia się, czy Hoskins jest żonaty.
Zdziwiło ją to i zawstydziło. Powiedział jej przecież kilka tygodni wcześniej, że ma syna, prawda? Małego syna, który dopiero nauczył się chodzić. Oczywiście, że jest żonaty. Oczywiście. Co mi się roi? Przerażona odsunęła od siebie te myśli.
— Timmie! — zawołała. — Chodź tutaj, Timmie! Podobnie jak Hoskins, chłopiec też był tego ranka w radosnym nastroju. Wyglądało również na to, że ma chęć nawiązywać kontakty z ludźmi. Spał dobrze, dobrze sobie podjadł, a teraz wybiegł szybko ze swojej sypialni, nie okazując zmieszania na widok Hoskinsa. Podszedł odważnie do niego i mlasnął kilka razy.