Pomieszczenie było podzielone na wiele mniejszych, z których każde stanowiło oddzielna komorę pola statycznego — trochę mniejszą niż ta, w którą umieszczono Timmie’ego. Hoskins podprowadził pannę Fellowes do szklanej ściany w jednej z nich i panna Fellowes zajrzała do środka.
To, co zobaczyła, było na pierwszy rzut oka kurczęciem pokrytym łuskami i mającym ogon. To coś biegało tu i tam, od jednej ściany do drugiej. Robiło to nerwowo, ślizgając się na dwóch cienkich nogach i rozglądało się. Ale przecież nie mogło istnieć kurczę, które tak wygląda: bezskrzydłe kurczę z dwojgiem małych zwisających ramion zakończonych podobnymi do dłoni łapami, które bez przerwy kurczyły się i rozkurczały. Głowa tego stworzenia była wąska i przypominała głowę ptaka. Miało też dziwnie błyszczące szkarłatne oczy. Na czaszce sterczała narośl kostna podobna do grzebienia koguta, tylko że jaskrawo niebieska. Jego ciało było jasnozielone w ciemnozielone paski połyskujące jak u jaszczurki. Cienki, wężowaty ogon poruszał się nerwowo z boku na bok.
— Oto nasz dinozaur — powiedział Hoskins. — Nasza największa duma i radość… do chwili, gdy pojawił się u nas Timmie.
— Donizaur? To jest dinozaur?
— Mówiłem pani, że jest mały. A pani by chciała, żeby był olbrzymem, tak panno Fellowes?
Panna Fellowes zrobiła minę trochę zniecierpliwioną.
— Rzeczywiście, chyba tak. To naturalne. Przecież słysząc słowo „dinozaur”, człowiek myśli o czymś ogromnym. A ten jest taki… no taki maleńki.
— Proszę mi wierzyć, panno Fellowes, chcieliśmy sprowadzić właśnie małego. Może sobie pani wyobrazić, co by się tu działo, gdyby dorosły stegzaurus wkroczył nagle z hukiem w pole statyczne i zaczął się niezdarnie poruszać po laboratorium? A poza tym sześć okręgów nie wyprodukowałoby energii elektrycznej potrzebnej do stworzenia pola statycznego koniecznego dla obiektu takiej wielkości. No i nie potrafimy jeszcze dokonać transferu tak znacznej masy, nawet gdybyśmy potrafili wyprodukować wystarczającą ilość energii.
Panna Fellowes wpatrywała się w dinozaura. Zrobiło jej się zimno. Wiec to jest żywy dinozaur! Jakie to fantastyczne!
Ale jest taki mały, przypomina raczej nie opierzonego ptaka albo jakąś dziwną jaszczurkę.
— Skoro nie jest duży, to dlaczego jest dinozaurem?
— Rozmiary nie są czynnikiem decydującym, panno Fellowes. Podstawą do zaklasyfikowania zwierzęcia jako dinozaura jest budowa jego szkieletu. Przede wszystkim kształt miednicy. Współczesne nam gady mają kończyny, które rosną w bok, o tak. Niech pani przypomni sobie, jak chodzi krokodyl albo jaszczurka. Jest to raczej takie kołysanie się, a nie chodzenie prosto, prawda? Nie ma krokodyli, które stoją pionowo i chodzą na tylnych łapach. Dinozaury natomiast miały miednice takie jak ptaki. Jak wszyscy wiedzą, wiele z nich potrafiło chodzić w pozycji wyprostowanej, tak jak współczesne nam stworzenie dwunożne. Proszę sobie przypomnieć strusia albo długonogie ptaki brodzące, proszę sobie uświadomić, jak umocowane są nasze nogi. Nawet te dinozaury, które chodziły na czterech łapach, miały miednicę pozwalającą na to, żeby nogi rosły prosto, a nie na boki jak u jaszczurek. To zupełnie inny model ewolucyjny, jest to linia, która prowadziła od dinozaurów poprzez ptaki do ssaków. Gadzia gałąź tej linii wymarła. Jedynymi gadami, które przeżyły Wielkie Wymieranie pod koniec ery mezozoicznej, były te z zupełnie inną niż nasza budową miednicy.
— Rozumiem. I istniały zarówno duże, jak i małe dinozaury. Ale tylko te duże działają ludziom na wyobraźnię.
— To prawda. To one są sławne, to na nie ludzie się gapią w muzeach. Ale było sporo gatunków, które miały zaledwie niewiele ponad metr. Na przykład ten.
— Rozumiem teraz, dlaczego ludzie tak szybko przestali się nim interesować. On nie jest straszny. Nie budzi przerażenia.
— Laicy być może przestali, panno Fellowes. Ale zapewniam panią, że dla uczonych ten malec jest rewelacją. Badamy go dniami i nocami i dokonaliśmy paru interesujących odkryć. Na przykład ustaliliśmy, że nie jest całkowicie zimnokrwisty. A to potwierdza jedną z najbardziej kontrowersyjnych teorii dotyczących dinozaurów. Inaczej niż którykolwiek gatunek współczesnych nam gadów potrafi on w jakiś sposób powodować, że jego temperatura wewnętrzna jest wyższa niż temperatura otoczenia. Metoda, którą się posługuje, nie jest doskonała, w żadnym wypadku, ale fakt, że organizm ją w ogóle wypracował, potwierdza to, co mówi nam budowa kostna, czyli świadczy o tym, że ptaki i ssaki pochodzą w prostej linii od dinozaurów. Stworzenie, na które pani patrzy, jest jednym z naszych najodleglejszych przodków.
— Jeżeli tak, to czy wyrywając to stworzenie z jego epoki, nie zakłóca pan przebiegu ewolucji? Przypuśćmy, że ten właśnie dinozaur był kluczowym ogniwem w całym łańcuchu ewolucyjnym?
Hoskins roześmiał się.
— Obawiam się, że ewolucja to proces, który nie toczy się tak prosto. Nie, nie istnieje ryzyko, że zmieniamy przebieg ewolucji. Fakt, że po przeniesieniu tego osobnika w czasie na odległość stu milionów lat, wszyscy jeszcze tu jesteśmy, powinien być wystarczającym dowodem.
— No tak… A czy ten dinozaur to jest samiec czy samica?
— Samiec — powiedział Hoskins. — Niestety. Odkąd go tu sprowadziliśmy, usiłowaliśmy namierzyć innego, pochodzącego z tego samego gatunku i będącego samicą. Ale w porównaniu z tym zadaniem szukanie igły w stogu siana to pestka.
— A po co wam samica? Spojrzał na nią kpiąco.
— Bo chcielibyśmy otrzymać zapłodnione jaja i wyhodować dinozaurzątko, tutaj, w laboratorium.
Panna Fellowes poczuła się głupio.
— No tak, oczywiście.
— Proszę podejść tutaj — powiedział Hoskins. — Tu są trylobity. Wie pani, co to są trylobity, panno Fellowes?
Panna Fellowes nie odpowiedziała. Obserwowała młodego dinozaura, który — zdezorientowany — kręcił się w swoim więzieniu, biegając od jednej ściany do drugiej. Wbiegał na te ściany i odbijał się od nich. Wszystko wskazywało na to, że to głupie stworzenie nie jest w stanie zrozumieć, dlaczego nie może iść dalej, dlaczego nie może wyjść i pójść na mokradła, dlaczego nie może biegać po ciepłych lasach w swojej prehistorycznej ojczyźnie.
Pannie Fellowes przyszedł na myśl Timmie, zamknięty w kilku małych pokojach, w drugim budynku.
— Panno Fellowes, pytałem, czy pani wie, co to są trylobity.
— Co takiego? Aha, tak. Tak. To jakieś wymarłe homary, tak?
— No niezupełnie. To skorupiaki, wymarłe skorupiaki, ale niepodobne do homarów. Jeżeli już mowa o podobieństwie, to niepodobne do niczego, co żyje obecnie. Kiedyś były dominującą formą życia na Ziemi, najwspanialszym stworzeniem. Było to pół miliarda lat temu. Trylobity znajdowały się wtedy wszędzie. Całe ich miliony pełzały po dnie każdego oceanu. A później wszystkie wymarły. Nie wiemy dlaczego. Nie pozostawiły potomstwa, nie pozostawiły w ogóle żadnego genetycznego spadku. Były tu, żyły i mnożyły się, a potem zniknęły… tak jakby nigdy nie istniały. Pozostawiając po sobie ogromną ilość skamielin.
Panna Fellowes zajrzała do pojemnika z trylobitami. Zobaczyła sześć czy siedem ospałych, szarozielonych stworzeń o długości ośmiu czy dziewięciu centymetrów. Tkwiły w szarym mule i wyglądały jak coś, co można zobaczyć na brzegu morza w kałuży pozostawionej przez przypływ. Ich wąskie, owalne, sprawiające wrażenie twardych ciałka podzielone były na trzy prążkowanec części: wypukłą środkową i dwie mniejsze mające kształt bocznych płatów z małymi kolcami. Na jednym końcu każdego z takich ciałek widać było ogromne ciemne oczy, podobne do oczu owadów. Kiedy panna Fellowes spojrzała uważniej, jeden z trylobitów wysunął po obu bokach szereg malutkich nóg składających się z kilku członów i zaczął pełznąć — powoli, bardzo powoli — po dnie zbiornika.