Timmie przycisnął nos do szyby.
— Panno Fellowes, niech mi pani jeszcze raz powie, co tam jest.
— Miejsca lepsze niż to. I przyjemniejsze — powiedziała smutno.
Po raz nie wiadomo który w ciągu ostatnich trzech lat ukradkiem przyglądała się biedakowi. Kątem oka patrzyła na tę twarz małego więźnia o profilu rysującym się na tle okna. Jego czoło było cofnięte, a gęste, szorstkie włosy leżały na nim płasko, tworząc kępki, których nie mogła nigdy rozczesać. Tył czaszki wystawał dziwnie, co nadawało głowie wygląd nadmiernie ciężki i powodowało, że przechylała się w przód, a całe jego ciało garbiło się. Mocne już, wystające kości zaczynały tworzyć wały nad oczami. Szerokie usta wysunięte były do przodu o wiele bardziej niż przypłaszczony nos. Nie miał właściwie podbródka, a kość szczękowa była łagodnie zaokrąglona i cofnięta. Chłopiec, mały jak na swój wiek, był prawie karzełkiem, mimo że budowę miał już silną. Jego krótkie i grube nogi były pałąkowate. Kości twarzy miał grube, a na jednym jego policzku widniało gniewne, czerwone znamię, które wszystkim patrzącym przypominało zygzakowatą błyskawicę.
Był niezmiernie brzydkim małym chłopcem, lecz Edith Fellowes kochała go bardziej niż kogokolwiek na świecie.
Stała teraz tak, że chłopiec nie mógł widzieć jej twarzy, i dlatego pozwoliła sobie na pewien luksus: dopuściła do tego, by wargi jej zadrżały.
Chcieli go zabić. Tak, do tego się to sprowadzało. On był tylko dzieckiem, i to wyjątkowo bezradnym, a oni chcieli posłać go na pewną śmierć.
Ale im się to nie uda. Bo ona zrobi wszystko, żeby temu zapobiec. Tak, wszystko. Przeszkodzenie im w realizacji ich planów będzie poważnym naruszeniem obowiązków. Wiedziała o tym. Przez całe życie nie zrobiła niczego, co można by zinterpretować jako sprzeniewierzenie się obowiązkom, jednak teraz myśl o tym nie miała dla niej żadnego znaczenia. Miała obowiązki wobec nich, tak, bez wątpienia, ale miała je też wobec Timmie’ego, nie mówiąc o sobie samej. I nie miała żadnych wątpliwości, której z tych trzech kategorii powinna dać pierwszeństwo, którą umieścić na drugim miejscu, a którą na trzecim.
Otworzyła walizkę.
Wyjęła z niej płaszcz, wełnianą czapkę z nausznikami i całą resztę.
Timmie odwrócił się i zaczaj jej się przyglądać. Jego oczy były takie ogromne, takie jasne i błyszczące i takie poważne.
— Co to jest, panno Fellowes?
— To jest ubranie — odrzekła. — Ubranie, w którym wychodzi się na zewnątrz.
Skinęła na niego ręką.
— Chodź tu, Timmie — powiedziała.
Była trzecią ubiegającą się o tę posadę osobą, z którą Hoskins przeprowadzał rozmowę, przy czym dwie pozostałe miały poparcie Działu Kadr. Jednak Gerald Hoskins należał do takich szefów, którzy woleli sami trzymać rękę na pulsie i nie zdawali się bezkrytycznie na opinię podwładnych. Pewni ludzie w firmie uważali to za jego największą wadę. Czasami nawet się z nimi zgadzał. Mimo to jednak uparł się, żeby osobiście porozmawiać ze wszystkimi trzema kobietami.
Pierwsza uzyskała trzy gwiazdki od Sama Aickmana, który był szefem Działu Kadr Instytutu Badań nad Polem Statycznym. Już sam fakt takiego zdecydowanego poparcia z jego strony wzbudził pewne podejrzenia Hoskinsa, gdyż Aickman miał ewidentną skłonność do twardych pedantycznych profesjonalistów. Taka postawa była słuszna, kiedy szukało się specjalisty od obudów bezpieczeństwa pola izolacji albo kogoś, kto miałby zająć się rojem niesfornych antyelektronów. Jednak Hoskins nie miał przekonania, że jedna z owych twardych, sprawnych profesjonalistek okazałaby się właściwą kandydatką na obecnie wakującą posadę.
Nazywała się Mariannę Leyien i była prawdziwą tygrysicą. Miała gdzieś pod czterdziestkę, była szczupła, wymuskana, wystrojona. Nie była właściwie piękna. Słowo „piękna” nie określało adekwatnie jej typu urody. Ale rzucała się w oczy. Tak, zdecydowanie przyciągała spojrzenie.
Miała wspaniale zarysowane kości policzkowe i kruczoczarne włosy ściągnięte gładko do tyłu. Spojrzenie jej chłodnych, błyszczących oczu rejestrowało wszystko. Ubrana była w szykowny kostium w kolorze ciepłego brązu ze złotymi lamówkami, który mogła kupić zaledwie przedwczoraj w Paryżu lub w San Francisco. A pod szyją błyszczała jej broszka ze złotych beleczek zakończonych perłami. Według Hoskinsa takiej biżuterii nie wkładało się na rozmowy w sprawie pracy, zwłaszcza takiej pracy. Ta kobieta wyglądała jak przebojowa młoda przedstawicielka kadr kierowniczych, której celem było wejście do zarządu firmy, a nie jak pielęgniarka.
Jednak była pielęgniarką, tak, była nią w zasadzie, mimo że słowo „pielęgniarka” zdawało się zbyt skromne na określenie jej zawodowych kwalifikacji i osiągnięć. Jej życiorys zawodowy porażał. Miała dwa doktoraty: z pedagogiki heurystycznej i z technik rehabilitacji. Była asystentką szefa Działu Usług Spegalnych w Klinice Chorób Dziecięcych w Houston. Była konsultantką Komisji Katzina — federalnego oddziału specjalnego do spraw edukacji zapobiegawczej. Miała sześcioletnie doświadczenie w zakresie pracy z dziećmi autystycznymi z zastosowaniem sztucznej inteligencji. Jej bibliografia software’owa ciągnęła się na kilometry.
Dokładnie tego wymagano od kandydatki na tę posadę.
Tak w każdym razie myślał chyba Sam Aickman.
— Zdaje sobie pani sprawę — powiedział Hoskins — że będziemy chcieli, żeby pani zrezygnowała z wszelkich prac poza instytutem. Z pracy w Waszyngtonie, w Houston, z konsultacji wymagających podróżowania. Będzie pani zatrudniona tutaj na pełnym etacie przez kilka lat i będzie pani wykonywała jedno jedyne zadanie o wysokim stopniu wyspecjalizowania.
Twarz kobiety nawet nie drgnęła.
— Zdaję sobie z tego sprawę.
— Widzę, że w ciągu ostatnich osiemnastu miesięcy brała pani udział w konferencjach w Sao Paulo, Winnipeg, Melbourne, San Diego i Baltimore i że w innych pięciu miejscach, w których nie mogła się pani pojawić osobiście, odczytano pani referaty.
— To prawda.
— Mimo to jest pani przekonana, że będzie pani w stanie przejść od bardzo aktywnego życia zawodowego, które pani opisała, do życia w izolacji, jakie czeka panią u nas?
W jej oczach pojawił się zimny, zdecydowany błysk.
— Nie tylko jestem o tym przekonana. Jestem gotowa to zrobić z wielkim zapałem.
Hoskinsowi wydało się, że w tym, co ona mówi, coś jest nie tak.
— Czy mogłaby pani powiedzieć mi o tym coś bliższego? Być może nie zrozumiała pani, jak bardzo nasze życie tutaj przypomina życie w klasztorze. I jak wielką przyjmie pani na siebie odpowiedzialność.
— Myślę, że to rozumiem, panie doktorze.
— I mimo to jest pani gotowa to zrobić z wielkim zapałem?
— Być może nie mam już takiego zapału jak kiedyś do podróżowania z Winnipeg do Melbourne, z Melbourne do Sao Paul o i tak dalej.
— Czy to znaczy, że jest już pani trochę znużona?
Na jej ustach pojawił się cień uśmiechu. Była to pierwsza oznaka ludzkiego ciepła, jaką Hoskins u niej zauważył od czasu, gdy weszła do jego gabinetu. Jednak ten uśmiech zniknął prawie tak szybko, jak się pojawił.
— Mógłby pan to tak określić.
— A pani? Czy pani też tak by to określiła? Wyglądała na nieco zaskoczoną tym nieoczekiwanym atakiem. Zaraz jednak odetchnęła głęboko i bez widocznego wysiłku wróciła do swej poprzedniej postawy niezmąconego spokoju.