Выбрать главу

Najwspanialsze stworzenie. Dominująca w swoim czasie forma życia.

Pojawił się mężczyzna w fartuchu. Pchał przed sobą tacę na kółkach, na której umocowane było jakieś skomplikowane nie znane pannie Fellowes urządzenie. Pozdrowił uprzejmie Hoskinsa, a do panny Fellowes uśmiechnął się zdawkowo.

— To jest Tom Dwayne z Uniwersytetu w Waszyngtonie — wyjaśnił Hoskins. — Jest jednym z tych, którzy zajmują się trylobitami. Specjalistą od chemii jądrowej. Tom, oto panna Fellowes, dyplomowana pielęgniarka. To ona jest tą cudowną osobą, która opiekuje się naszym małym neandertalczykiem.

Nowo przybyły znowu się uśmiechnął, tym razem o wiele serdeczniej.

— To ogromny dla mnie zaszczyt poznać panią, pani doktor. Ma pani wielkie zadanie do spełnienia.

— Proszę mi mówić „panno Fellowes” — powiedziała, próbując nie zrobić wrażenia nadętej. — A co specjalista od chemii jądrowej ma wspólnego z trylobitami, jeśli wolno zapytać?

— No właściwie ja nie badam trylobitów per se — powiedział Dwayne. — Ja się zajmuję wodą, która im towarzyszyła.

— Tom bada zawartość izotopów w tlenie znajdującym się w tej wodzie — wtrącił się Hoskins.

— A po co?

— To, co tu mamy, to jest woda pierwotna, woda mająca co najmniej pół miliarda lat, a może sześćset milionów. Znając współczynnik zawartości izotopów, wiemy, jaka w tamtych czasach była temperatura w oceanach. A znając temperaturę oceanów, możemy wyciągnąć wnioski dotyczące panującego wtedy klimatu. Wtedy, w czasach, gdy żyły trylobity, większość powierzchni Ziemi pokrywał ocean.

— Widzi pani, panno Fellowes, Toma właściwie wcale nie interesują trylobity. Dla niego one są brzydkimi małymi zawalidrogami pełzającymi w jego ciemnej, pierwotnej wodzie. Ci, co zajmują się samymi trylobitami, mają o wiele łatwiejsze zadanie. Muszą tylko dokonać sekcji tych stworzeń. Potrzebują do tego jedynie skalpela i mikroskopu. A biedny Tom musi przy okazji każdego swego eksperymentu ustawić tu spektrograf mas.

— Dlaczego? Czy nie może…

— Nie, nie może. Nie może wynieść niczego z tej komory. Tego nie wolno robić. Bo chodzi o zachowanie równowagi potencjału temporalnego.

— Równowagi potencjału temporalnego? — powtórzyła panna Fellowes, jak gdyby Hoskins powiedział coś po łacinie.

— Chodzi o zachowanie energii. To, co wędruje w czasie, przekracza linie siły temporalnej. Poruszając się, kumuluje potencjał. Ten potencjał jest zneurtalizowany w polu statycznym i musi taki pozostać.

— Aha — powiedziała panna Fellowes.

Nie uczyła się w życiu zbyt wiele fizyki. Nigdy nie rozumiała pojęć z tej dziedziny. Była to, być może, reakcja na wspomnienia związane z nieszczęśliwym małżeństwem. Jej eks-mąż lubił rozprawiać o „poezji” zawartej w fizyce, o tajemnicy, magii i pięknie związane z tą dziedziną. Może rzeczywiście były w niej magia, tajemnica i piękno. Ale panna Fellowes nie lubiła myśleć o niczym, co się wiązało z jej eks-mężem.

— Pójdziemy dalej? Zostawimy Toma z trylobitami? — zapytał Hoskins.

Dalej znajdowały się próbki pierwotnej roślinności — dziwne łuskowate małe roślinki, dziwne i niepiękne, oraz kawałki skał, które dla panny Fellowes nie różniły się od skał z dwudziestego pierwszego wieku. No tak, tę część kolekcji poświęcono roślinności i minerałom. Zwierzęta, rośliny, minerały — wszystko było dokładnie tak, jak zapowiedział Hoskins. Wszechstronnie przedstawiono tu pradawną historię naturalną. I każdy okaz miał swojego badacza. Wszystko to przypominało muzeum, muzeum przywrócone do życia i służące jako bardzo ożywiony ośrodek badań.

— I pan tym wszystkim kieruje, panie doktorze?

— Tylko pośrednio, panno Fellowes. Mam dzięki Bogu podwładnych. Praca administracyjna związana z zarządzaniem korporacją pochłania mi cały czas.

— Ale pan nie jest właściwie biznesmenem — powiedziała panna Fellowes, przypominając sobie owo dumne słowo „DOKTOR” stojące przed jego nazwiskiem. — Jest pan w zasadzie uczonym, który stopniowo podryfował w stronę dyrektorowania, prawda?

Kiwnął głową ze smutkiem.

— „Podryfował” to dobre słowo. Zacząłem od fizyki teoretycznej. Napisałem pracę doktorską o naturze czasu, o technice mezonowej detekcji intertemporalnej i tak dalej. Kiedy stworzyliśmy firmę, nie przyszło mi do głowy, że kiedyś będę pełnił inną funkcję niż funkcja kierownika badań. Ale wyniknęły… no… problemy. Nie mam na myśli problemów technicznych. Mam na myśli to, że pojawili się bankierzy i zaczęli nam robić wykłady na temat prowadzenia tego typu placówki. Potem nastąpiły zmiany kadrowe na najwyższych szczeblach w instytucie. Jedno pociągało za sobą drugie i w końcu ludzie przyszli do mnie i powiedzieli: „Musisz być dyrektorem, Jerry. Jesteś jedyną osobą, która będzie umiała ustabilizować to wszystko”. A ja byłem tak głupi, że im uwierzyłem i potem, no… — Uśmiechnął się szeroko. — Wylądowałem za mahoniowym biurkiem, z całym tym majdanem na głowie. Z przekładaniem papierów, parafowaniem sprawozdań, organizowaniem zebrań. Ciągle tylko mówię ludziom, co mają robić. A na myślenie o własnych badaniach zostaje mi od czasu do czasu po dziesięć minut w ciągu dnia.

Panna Fellowes poczuła, że wzbiera w niej ogromna fala współczucia. Wreszcie zrozumiała, dlaczego przed jego nazwiskiem widniało słowo „DOKTOR”. Hoskins się nie chwalił. On sam sobie chciał przypomnieć, kim właściwie jest.

Jakie to smutne, pomyślała.

— A gdyby pan mógł przestać zajmować się stroną administracyjną — spytała — to jakim badaniom by się pan poświęcił?

— Zająłbym się problemami krótkozasięgowego transferu temporalnego. Nie mam co do tego wątpliowści. Chciałbym opracować metodę wychwytywania obiektów, które znajdują się bliżej niż dziesięć tysięcy lat, co obecnie stanowi granicę. Przeprowadziliśmy już obiecujące badania wstępne, ale nic ponad to. To jest kwestia dostępności środków finansowych i technicznych, a także priorytetów i akceptacji obecnych ograniczeń. Gdybyśmy mogli dokonać zaczerpnięcia z czasów historycznych, panno Fellowes, gdybyśmy mogli skontaktować się z żywymi mieszkańcami Egiptu z czasów faraonów albo z Babilończykami czy mieszkańcami starożytnego Rzymu i Grecji, albo…

Przerwał w pół zdania. Panna Fellowes usłyszała, że w jednym z odległych pomieszczeń coś się dzieje. Ktoś zrzędził podniesionym, cienkim głosem. Hoskins zmarszczył brwi, powiedział szybko „przepraszam” i pospiesznie się oddalił.

Panna Fellowes podążyła za nim. Szła tak prędko, jak tylko mogła, ale nie biegła. Nie miała jednak ochoty zostać tu sama wśród całego tego zgiełku przeszłości.

Starszy człowiek nie mający na sobie laboratoryjnego fartucha ani uniformu, z rzadką siwą brodą i ze złą, zaczerwienioną twarzą kłócił się z o wiele od siebie młodszym technikiem ubranym w fartuch z wyszytym czerwonozłotym monogramem Instytutu Badań nad Polem Statycznym.

— Czy pan nie rozumie, że pozostały mi do wykonania bardzo ważne czynności związane z moimi badaniami? — mówił rozzłoszczony starszy człowiek.

— Co się tu dzieje? — zapytał Hoskins, pospiesznie wchodząc pomiędzy nich.

— Usiłowanie wyniesienia okazu, panie doktorze — zameldował technik.

— Wyniesienia z pola statycznego? — zapytał Hoskins, unosząc brwi. — Mówi pan poważnie? Nie mogę w to uwierzyć, doktorze Adamewski — dodał, zwracając się do starszego człowieka.