— To znaczy cofało się w czasie, tak?
— Przypuszczalnie tak. To coś zostawało, że tak powiem, pociągnięte przez obiekt, który właśnie wracał do swego naturalnego czasu. Taka jest w każdym razie nasza teoria. Nie mamy powodu, żeby wątpić w jej słuszność. Obiekt wracający na swoje miejsce w matrycy przestrzenno-czasowej wytwarza tak wielkie siły w swoim sąsiedztwie, że zabiera ze sobą wszystko, co znajduje się w pobliżu. Wydaje się, że ograniczenia dotyczące masy odnoszą się tylko do ruchu w przód. Gdyby w komorze obok kawałka skały znajdował się słoń, zostałby zabrany w przeszłość razem z tym kawałkiem. Nie chcę nawet myśleć, do jakiego stopnia w takim wypadku pogwałcone by było prawo zachowania energii.
— Stół laboratoryjny nie został zabrany — zauważyła panna Fellowes.
Hoskins uśmiechnął się szeroko.
— Nie, nie został. Podłoga też nie ani okna. Ta siła podlega pewnym ograniczeniom. Nie może oczywiście przenieść całego budynku. Nie jest wystarczająco duża, żeby zagarnąć w przeszłość obiekty, które są przymocowane. Zagarnia tylko te, które są luzem. Dlatego zakotwiczamy wszystko, co znajduje się w pobliżu przenoszonego obiektu i co ma pozostać w naszym czasie. Jest to dość skomplikowane.
— Ale profesor nie byłby zakotwiczony.
— Nie — powiedział Hoskins. — Ten idiota popędziłby razem z tym kawałkiem skały, prosto do jego czasów, czyli do pliocenu.
— To byłoby dla niego straszne.
— Chyba tak. Ale ja tam bym po nim nie płakał, zapewniam panią. Jeżeli byłby taki głupi, jeżeli złamałby przepisy i wskutek tego znalazł się nie tam, gdzie trzeba, i nie w tym czasie, co trzeba, to dobrze mu tak. Tylko że w ostatecznym rozrachunku ucierpielibyśmy my. Czy może pani sobie wyobrazić ten proces, który by nam wytoczono?
— Ale gdyby on stracił życie przez własne zaniedbanie…
— Niech pani nie będzie naiwna, panno Fellowes. Od dziesięcioleci różni idioci w tym kraju zaniedbują różne rzeczy, a prawnicy zrzucają winę na innych. Pijak, który wpada pod kolejkę metra, włamywacz, który spada z dachu i rozbija sobie głowę, chłopak, który czepia się autobusu i spada… czy nie wie pani, że tacy ludzie dostają ogromne odszkodowania? Spadkobiercy Adamewskiego powiedzieliby, że to my czegoś zaniedbaliśmy, bo przed wyłączeniem pola statycznego nie sprawdziliśmy, czy kopuła jest pusta. A sąd by się z nimi zgodził, nie biorąc pod uwagę tego, że on nie powinien był wchodzić do kopuły i że wszedł do niej po to, żeby ukraść okaz. Nawet gdybyśmy wygrali sprawę… Czy może pani sobie wyobrazić, jak zareagowaliby ludzie, gdyby ta historia wyszła na jaw? Delikatny, stary uczony traci życie w wypadku w polu statycznym! Okropne niebezpieczeństwa związane z podróżami w czasie! Jakież to straszliwe eksperymenty przeprowadza się za tymi zamkniętymi bramami? Zlikwidować instytut! Zlikwidować go! Rozumie pani? Z dnia na dzień stalibyśmy się jakimiś potworami i w jednej chwili odcięto by nam fundusze, ot tak — powiedział Hoskins, strzelając palcami.
Zasępił się, zapatrzył się w talerz i z ponurą miną zaczął przesuwać na nim jedzenie.
— A czy nie moglibyście sprowadzić go z powrotem? — zapytała panna Fellowes. — W ten sam sposób, w jaki przedtem sprowadziliście ten kawał skały?
— Nie, bo jeśli obiekt wróci w czas przeszły, gubimy go, chyba że zawczasu podejmiemy kroki prowadzące do odzyskania tej rzeczy, a w tym wypadku ich nie podjęliśmy. Prawdę mówiąc, nigdy ich nie podejmujemy. Nie ma powodu, żeby to robić. Żeby znaleźć profesora, musielibyśmy go namierzyć w czasie oddalonym o jakieś pięć milionów lat. Przypominałoby to zarzucenie liny w otchłań oceanu w celu złapania tej a nie innej ryby. Boże drogi, kiedy pomyślę o środkach ostrożności, jakie podejmujemy, żeby zapobiec wypadkom, robię się wściekły. Każda jednostka w polu statycznym ma swoje własne urządzenie wyłączające. Musi tak być, gdyż każda jednostka ma swoją własną, oddzielną, sprowadzoną z przeszłości zawartość i musi działać niezależnie od innych. Dowcip polega jednak na tym, że aż do ostatniej chwili nie uaktywniamy żadnego urządzenia wyłączającego. Celowo uniemożliwiliśmy aktywację metodą inną niż przez pociągnięcie dźwigni, której uchwyt został umieszczony poza polem statycznym. Widziała pani, jak to robiłem? To pociągniecie to jest mechaniczny ruch, ale wymaga dużego wysiłku. Nie można go wykonać przypadkowo.
— Więc musiałby pan po prostu zostawić profesora Adamewskiego tam, w tym, jak to pan nazwał… pliocenie?
— Nie byłoby innego wyjścia.
— I ten pliocen był pięć milionów lat temu?
— Zaczaj się około dziesięciu milionów lat temu. I trwał przez jakieś osiem. Ale ten kawałek skały pochodził sprzed pięciu.
— Jak pan myśli, czy profesor byłby w stanie długo tam żyć?
Hoskins rozłożył ręce gestem oznaczającym niepewność.
— Klimat prawdopodobnie nie byłby taki srogi jak później, w epoce lodowcowej, z której pochodzi pani Timmie. A powietrze, w którym profesor by się znalazł, byłoby mniej więcej takie jak to, którym oddychamy dzisiaj… tylko oczywiście bez tych wszystkich zanieczyszczeń, które do niego wprowadziliśmy przez ostatnich kilkaset lat. Więc gdyby miał pojęcie o polowaniu i wyszukiwaniu jadalnych roślin, w co raczej wątpię, mógłby przez jakiś czas sobie radzić. Przeżyłby dwa tygodnie do dwóch miesięcy. Tak sądzę.
— No, a gdyby spotkał jakąś plioceńską kobietę, która by go polubiła i nauczyła, jak zbierać pożywienie?
To powiedziawszy, panna Fellowes wpadła na jeszcze bardziej fantastyczny pomysł.
— Mógłby nawet z nią żyć mieliby dzieci i powstałaby cała nowa linia genetyczna, bo geny współczesnego nam mężczyzny pomieszałyby się z genami prehistorycznej kobiety. Czy to nie zmieniłoby całej historii? Na tym polegałoby największe ryzyko związane z podróżą profesora w czasie, prawda?
Hoskins dostał ataku śmiechu. Próbował go stłumić. Panna Fellowes poczuła, że twarz jej purpurowieje.
— Czy powiedziałam coś głupiego, panie doktorze? Hoskins odpowiedział dopiero po chwili.
— Głupiego? To za ostre słowo. Ja bym powiedział „naiwnego”. Panno Fellowes, w pliocenie na naszego profesora nie czekałyby żadne kobiety. W każdym razie nie było wtedy nikogo, kogo on mógłby uznać za ewentualną towarzyszkę życia.
— Rozumiem.
— Wiadomości dotyczące naszych przodków z rodziny Hominidae wyleciały mi z głowy, ale mogę pani powiedzieć z dużą dozą pewności, że Adamewski nie spotkałby tam nikogo, kto by przypominał Homo sapiens. Mógłby co najwyżej spotkać jakąś samicę australopiteka, mającą metr dwadzieścia wzrostu i pokrytą od stóp do głów sierścią. Rodzaj ludzki, w dzisiejszym rozumieniu tego terminu, w tamtych czasach jeszcze nie wyewoluował. I wątpię, czy nawet tak namiętny mężczyzna jak profesor Adamewski — tu Hoskins znowu stłumił śmiech — zakochałby się do tego stopnia w przeciętnej australopiteczce, że chciałby mieć z nią stosunki seksualne. Oczywiście gdyby natknął się na plioceński odpowiednik Heleny Trojańskiej, na małpę, która spowodowała wypłynięcie tysiąca statków…
— Sądzę, że rozumiem, o co panu chodzi — powiedziała panna Fellowes, sznurując usta i żałując, że w ogóle zaczęła mówić na ten temat. — Pytałam pana już przedtem, kiedy pokazywał mi pan dinozaura, dlaczego przemieszczanie obiektów w czasie nie zmienia historii. Rozumiem teraz, że profesor w pliocenie nie mógłby założyć rodziny, ale gdyby posłał pan kogoś w czasy, w których istnieli prawdziwi ludzie, powiedzmy dwadzieścia tysięcy lat wstecz…
Hoskins zamyślił się.