— Przypuszczam, że wtedy nastąpiłoby pewne nieznaczne rozerwanie linii czasowej. Ale nie sądzę, że zaszłoby coś wielkiego.
— Więc posługując się polem statycznym, nie można zmienić historii?
— Teoretycznie można. Ale w rzeczywistości nie, poza naprawdę niezwykłymi przypadkami. Bez przerwy wynosimy różne obiekty z pola statycznego. Cząsteczki powietrza. Bakterie. Kurz. Jakieś dziesięć procent naszej energii pochłania nadrabianie takich mikrostrat. Ale nawet straty spowodowane przenoszeniem dużych obiektów w czasie amortyzują się. Weźmy ten plioceński kawał chalkopirytu. Przez dwa tygodnie, podczas których znajdował się tutaj, w naszym czasie, jakiś owad mógł się pod nim schować i zostać zabity. Myślę, że to zapoczątkowałoby cały szereg zmian w linii czasowej. Jednak zgodnie z matematyką tych zjawisk, byłby to szereg zbieżny. Rozmiary zmian mają tendencję do zmniejszania się z czasem i w końcu wszystko wraca na ten tor, po którym i tak by się toczyło.
— Chce pan powiedzieć, że rzeczywistość sama się uzdrawia?
— W pewnym sensie. Wyrywając człowieka z przeszłości albo posyłając go w przeszłość, zadaje się większą ranę. Jeżeli ten człowiek jest jednostką przeciętną, ta rana wkrótce się zagoi… tak wykazują obliczenia. Oczywiście jest bardzo wielu ludzi, którzy piszą do nas i domagają się, żebyśmy sprowadzili Abrahama Lincolna albo Mahometa, albo Aleksandra Wielkiego. Nie mamy jeszcze możliwości technicznych pozwalających to zrobić, co nie oznacza, że gdybyśmy je mieli, to byśmy to zrobili. Bo gdybyśmy potrafili zarzucić naszą sieć tak blisko i wyłowić określonych osobników — na przykład tych trzech, których wymieniłem — to zmiana rzeczywistości łącząca się z przeniesieniem tych wielkich twórców historii byłaby zbyt wielka i rzeczywistość nie mogłaby się sama uzdrowić. Można obliczyć, kiedy zmiana będzie zbyt wielka. Dokonujemy takich obliczeń i bardzo pilnujemy, żeby nie przekroczyć granicy.
— A więc Timmie… — powiedziała panna Fellowes.
— Nie, on nie przedstawia sobą żadnego takiego problemu. Jest mało prawdopodobne, aby przeniesienie w nasze czasy małego chłopca należącego do podgatunku ludzkiego, który miał wymrzeć za pięć czy dziesięć tysięcy lat, stało się przyczyną zmian w historii. Rzeczywistości nic nie grozi. — Hoskins spojrzał na nią bystro. — Nie musi się pani tym martwić.
— Ja się nie martwię. Po prostu staram się zrozumieć, jak to wszystko tutaj działa.
— Czemu ja przyklaskuję.
Panna Fellowes pociągnęła spory łyk maślanki.
— Jeżeli ze sprowadzeniem jednego neandertalskiego dziecka nie łączy się żadne ryzyko, to można by też sprowadzić drugie, prawda?
— Oczywiście. Ale nam potrzebne jest tylko jedno. Jeżeli Timmie pomoże nam dowiedzieć się wszystkiego, czego chcemy…
— Ja nie myślałam o sprowadzeniu dziecka w celach badawczych. Myślałam o tym, że Timmie powinien mieć towarzystwo do zabawy.
— Co takiego?
Pomysł ten przyszedł jej do głowy tak nagle i niespodziewanie jak imię „Timmie”. Był to impuls, było to coś spontanicznego. Panna Fellowes sama dziwiła się własnej propozycji.
Ale skoro już pomysł się narodził, to się przy nim upierała.
— O ile mi wiadomo, on jest dzieckiem pod każdym względem zdrowym i normalnym. Oczywiście dzieckiem własnego czasu. Ale myślę, że na swój sposób jest wybitny.
— Ja też tak myślę, panno Fellowes.
— Jednak jego rozwój w przyszłości może nie być normalny.
— Dlaczego? — spytał Hoskins.
— Każde dziecko potrzebuje bodźców, a on żyje w izolacji. Ja mam zamiar zrobić, co w mojej mocy, ale przecież nie zastąpię mu całej matrycy kulturowej. Chcę przez to powiedzieć, panie doktorze, że jemu potrzebny jest drugi chłopiec do zabawy.
Hoskins powoli pokiwał głową.
— Niestety, on jest tylko jeden. Biedne dziecko. Panna Fellowes obserwowała go bystro, mając nadzieję, że wybrała właściwy moment.
— Gdyby pan mógł sprowadzić drugiego neandertalczyka, który by z nim zamieszkał…
— Tak. To by było idealne rozwiązanie, panno Fellowes. Ale oczywiście to się nie da zrobić.
— Nie da się? — zapytała panna Fellowes, którą nagle ogarnęło przerażenie.
— Nie, nawet przy najlepszej woli, którą, jak pragnę przypuszczać, wykazujemy. Żeby znaleźć drugiego neandertalczyka w zbliżonym wieku, musielibyśmy mieć niewiarygodne szczęście. W tamtych czasach, panno Fellowes, Ziemia była słabo zaludniona. Nie możemy tak po prostu złapać dziecka, sięgając do neandertalskiego odpowiednika wielkiego miasta. A gdybyśmy nawet mogli, nie byłoby dobrze powiększać ryzyka spowodowanego przetrzymywaniem drugiej istoty ludzkiej w polu statycznym.
Panna Fellowes odłożyła łyżkę. Oszałamiające pomysły przychodziły jej do głowy jeden po drugim.
— W takim razie — odezwała się stanowczym tonem — zmieniam taktykę. Niech tak będzie, że sprowadzenie drugiego neandertalskiego dziecka jest niemożliwe. Nie jestem nawet pewna, czy dałabym sobie radę z dwoma takimi chłopcami. Ale może trochę później, kiedy Timmie lepiej przystosuje się do współczesnego życia, moglibyśmy przyprowadzić mu z zewnątrz jakieś inne dziecko, z którym mógłby się bawić? Hoskins patrzył na nią zakłopotany.
— Ludzkie dziecko?
— Inne dziecko — powiedziała panna Fellowes, spoglądając na niego z gniewem. — Timmie jest człowiekiem.
— Oczywiście. Wie pani, co miałem na myśli. Ale mnie by się o czymś takim nawet nie śniło.
— Dlaczego? Dlaczego nie? Ja nie widzę w tym niczego złego. Wyrwał pan tego chłopca z jego czasu i zrobił pan z niego wiecznego więźnia. Czy nie jest pan mu nic winien? Panie doktorze, jeżeli w dzisiejszym świecie istnieje ktoś, kogo można by nazwać ojcem tego dziecka, w każdym sensie oprócz biologicznego, to tym kimś jest pan. Dlaczego nie może pan zrobić dla niego chociaż tyle?
— Jego ojcem? — zapytał Hoskins i wstał, trochę się chwiejąc. — Panno Fellowes, jeżeli nie ma pani nic przeciwko temu, odprowadzę panią teraz z powrotem.
Wrócili do domku dla lalek w milczeniu, którego żadne z nich nie przerwało.
Zgodnie z daną obietnicą, Mclntyre przysłał stertę książek mówiących o neandertalczykach. Panna Fellowes rzuciła się na nie jak uczennica szkoły pielęgniarskiej na kilka dni przed decydującym egzaminem.
Dowiedziała się, że pierwsze skamieniałe neandertalskie szczątki zostały odkryte w połowie dziewiętnastego wieku przez robotników kopiących w wapiennym kamieniołomie w pobliżu Dusseldorfu w Niemczech w miejscowości zwanej po niemiecku Neanderthal, co oznaczało Dolinę Neandru. Uprzątając błoto pokrywające złoże wapienne w grocie znajdującej się dwadzieścia metrów ponad dnem doliny, natknęli się na ludzką czaszkę tkwiącą w dnie groty. W pobliżu były też inne kości.
Robotnicy zanieśli szczątki miejscowemu nauczycielowi szkoły średniej, a ten zawiózł je do doktora Hermana Schaafhausena z Bonn, sławnego anatoma. Schaafhausenowi czaszka i kości wydały się niezwykłe. Czaszka miała wiele cech właściwych czaszkom ludzkim, ale wyglądała dziwnie prymitywnie — była długa i wąska, miała spadziste czoło i ogromny kostny wał czołowy wystający nad oczami. Kości udowe, które jej towarzyszyły, były tak grube i ciężkie, że prawie nie wyglądały na ludzkie.
Jednak Schaafhausen uważał, że kości neandertalskie są szczątkami ludzkimi — bardzo starymi szczątkami ludzkimi. W referacie, który wygłosił na zebraniu naukowym w początkach tysiąc osiemset pięćdziesiątego siódmego roku, określił te niezwykłe skamieliny mianem „najstarszej pamiątki po wczesnych mieszkańcach Europy”.