Hoskins miał właśnie otworzyć zebranie zarządu, kiedy zadzwonił telefon. Doktor spojrzał na aparat z irytacją. Co teraz?
Telefon dalej dzwonił.
— Przepraszam. — Hoskins rozejrzał się po pokoju. Przełączył na „tylko audio” i powiedział: — Tu Hoskins.
— Panie doktorze, mówi Bruce Mannheim. Z Rady do j Spraw Obrony Dzieci. Zapewne znane jest panu moje, nazwisko.
Hoskins stłumił kaszel.
— Tak, proszę pana. Czym mogę służyć?
— Widziałem oczywiście pański program telewizyjny; nadany wczoraj wieczorem. Miły neandertalski chłopiec. To fascynujące, absolutnie fascynujące! To wspaniałe osiągnięcie naukowe!
— No… dziękuję panu. A…
— Ale oczywiście w związku z tą sytuacją pojawiają się j pewne problemy moralne i etyczne. Sądzę, że wie pan; o tym. Zabrać dziecko z obcej kultury, z jego własnej! rodziny i przenieść je w naszą epokę… — Mannheim przerwał. — Wydaje mi się, że powinniśmy o tym porozmawiać, panie doktorze.
— Być może. Ale właśnie w tej chwili…
— O nie, nie w tej chwili — wtrącił Mannheim beztrosko. — Wcale nie miałem zamiaru mówić o tym w tej chwili. Chcę panu po prostu zaproponować, żebyśmy ustalili termin szczegółowej rozmowy na temat problemów, które…
— Tak — odpowiedział Hoskins, wznosząc oczy do sufitu. — Oczywiście. Oczywiście. Jeżeli zostawi pan swój numer mojej sekretarce, skontaktuje się z panem wkrótce i zorganizujemy spotkanie.
— Świetnie, panie doktorze. Dziękuję bardzo. Hoskins odłożył słuchawkę. Z ponurą miną rozejrzał się po pokoju.
— Bruce Mannheim — powiedział niezadowolony. — Słynny obrońca dzieci. Chce ze mną porozmawiać o chłopcu. O Boże, Boże! No tak, to było nieuniknione. Teraz się dopiero zacznie.
Upływały kolejne tygodnie, a panna Fellowes z każdym dniem wyraźniej zdawała sobie sprawę, że staje się integralną częścią Instytutu Badań nad Polem Statycznym. Oddano jej do użytku mały gabinet, na którego drzwiach widniało jej nazwisko. Gabinet ten znajdował się blisko domku dla lalek (jak wciąż nazywała kopułę, w którym przebywał Timmie). Jej pierwotna umowa została podarta i Hoskins zaproponował nową, dając znaczną podwyżkę. Od czasu do czasu sprzeczali się z Hoskinsem, ale jasne było, że panna Fellowes zdobyła sobie jego szacunek. Domek dla lalek otrzymał sufit, o który prosiła od początku, a jego umeblowanie zostało udoskonalone. Dodano też drugą łazienkę i zorganizowano lepsze warunki dla przechowywania rzeczy panny Fellowes.
Hoskins powiedział, że możliwe jest urządzenie dla niej mieszkania na terenie instytutu, dzięki czemu nie będzie musiała dyżurować przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. Ale ona odmówiła.
— Chcę być blisko Timmie’ego kiedy on śpi — wyjaśniła. — Chłopiec budzi się z płaczem prawie każdej nocy. Wygląda na to, że ma bardzo wyraziste sny. Domyślam się, że są przerażające. Wiem, jak go pocieszyć. Przypuszczam, że nikt inny nie potrafiłby tego zrobić.
Od czasu do czasu jednak panna Fellowes opuszczała teren instytutu. Ale nie dlatego, że chciała, tylko dlatego, iż uważała, że powinna. Chodziła do miasta załatwiać drobne sprawy — a to żeby wpłacić pieniądze do banku, ] a to żeby kupić Timmie’emu coś z ubrania albo jakąś zabawkę. Raz poszła do kina. Timmie stał się dla niej wszystkim. Przedtem, pracując w szpitalu, nigdy nie zauważyła, jak bardzo jej życie skupia się wokół pracy i jak nikłe są jej powiązania ze światem zewnętrznym. Teraz, kiedy mieszkała w miejscu, w którym pracowała, stało się to oczywiste. Nie pragnęła kontaktów ze światem, nie pragnęła nawet widywać się ze swoimi nielicznymi przyjaciółkami, z których większość była pielęgniarkami tak jak ona. Wystarczały jej rozmowy przez telefon, nie miała zbytniej ochoty na odwiedziny.
To właśnie podczas jednego z wypadów do miasta panna Fellowes zaczęła sobie uświadamiać, jak bardzo przyzwyczaiła się do Timmie’ego. Złapała się bowiem na tym, że na ulicy patrzy na zwykłego chłopca, a jego wysokie czoło i wysunięty podbródek wydają jej się jakieś wydęte, płaskie brwi i mały nosek jakieś brzydkie. Dopiero kiedy zganiła za to samą siebie, pozbyła się tego wrażenia.
Kiedy zaakceptowała Timmie’ego takim, jaki był, i kiedy nie widziała już w nim niczego szczególnie dziwnego czy odbiegającego od normy, chłopiec zaczął szybko przystosowywać się do swego nowego życia. W obecności obcych okazywał coraz mniejszą bojaźliwość, a z panną Fellowes czuł się tak dobrze jak z własną prawdziwą matką. Jego sny nie były już tak przerażające jak przedtem.
Ubierał się i rozbierał sam. Wkładał i zdejmował kombinezon, okazując wyraźnie, że te osiągnięcia sprawiają mu przyjemność. Nauczył się pić ze szklanki i posługiwać plastikowym widelcem. To ostatnie robił niezdarnie, niemniej potrafił przenieść pokarm z talerza do ust przy pomocy tego sztućca.
Wydawało się nawet, że próbuje nauczyć się mówić po angielsku.
Panna Fellowes nie zdołała do niczego dojść, próbując rozszyfrować własny język Timmie’ego składający się z pomruków i mlasków. Hoskins nagrywał, a ona wiele razy przesłuchiwała taśmy z wypowiedziami chłopca. Mimo to nie mogła się w tych wypowiedziach dopatrzeć żadnych zrozumiałych słów czy fraz. Były to po prostu mlaski i pomruki. Timmie wydawał pewne dźwięki, kiedy był głodny, inne, kiedy był zmęczony, a jeszcze inne, kiedy się bał. Jednak, jak już dawno powiedział jej Hoskins, nawet koty i psy wydają określone dźwięki, reagując na określone sytuacje, co nie oznacza, że w ich , języku” da się wyodrębnić słowa.
A może to ona po prostu nie była w stanie zauważyć struktur językowych? Może nie tylko ona, może oni wszyscy nie byli do tego zdolni? Panna Fellowes wciąż miała pewność, że Timmie posługuje się językiem — tak odległym w swej strukturze od języków nowożytnych, że nikt w dwudziestym pierwszym wieku nie jest w stanie pojąć, jak ten język jest zbudowany. Z drugiej strony, w chwilach zwątpienia, bała się, iż okaże się, że Timmie nie będzie zdolny nauczyć się prawdziwego języka. Albo dlatego, że neandertalczycy stali zbyt daleko na ścieżce ewolucji i że brakowało im intelektualnego wyposażenia koniecznego do posługiwania się mową albo dlatego, że — przeżywszy swoje pierwsze, decydujące dla rozwoju mowy, lata wśród ludzi, którzy posługiwali się najprostszym, najprymitywniejszym językiem — był już za duży na to, żeby opanować język bardziej skomplikowany.
Postarała się zdobyć wiadomości na temat dzikich dzieci czyli dzieci, które spędziły dużo czasu prowadząc życie właściwie zwierzęce i które żyły w prymitywnych warunkach. Odkryła, że te dzieci, gdy je odnaleziono i przywrócono cywilizacji, przeważnie nie rozwinęły zdolności mówienia, lecz były w stanie wydawać z siebie tylko kilka prymitywnych pomruków. Okazało się, że nawet tam, gdzie istniała fizyczna i intelektualna zdolność do opanowania mowy, potrzebne były właściwe bodźce we wczesnych latach życia, gdyż inaczej dziecko nie było w stanie nauczyć się mówić.
Panna Fellowes rozpaczliwie pragnęła, by Timmie udowodnił jej i doktorowi McIntyre’owi, iż się co do niego mylą, i żeby nikt nie mógł wątpić w to, że jest człowiekiem. A jakaż cecha bardziej odróżniała człowieka od zwierząt niż zdolność posługiwania się mową?
— Mleko — powiedziała, pokazując mu je. — Szklanka mleka.
Timmie wydał dźwięk, który ona uważała za mlaśnięcie oznaczające, że jest głodny.
— Tak. Głodny. Chcesz trochę mleka? Żadnej reakcji.