— „Znużona” to może zbyt mocne słowo na określenie mojego obecnego stanu. Powiem raczej, że interesuje mnie przemieszczenie wydatkowania własnej energii, które, jak pan widzi, było dość intensywne, w kierunku skoncentrowania go na pojedynczym celu.
— Ach tak. Rozumiem.
Hoskins patrzył na nią z podziwem i przerażeniem. Jej głos był doskonale ustawionym kontraltem, jej brwi absolutnie symetryczne. Trzymała się idealnie prosto. Osoba pod każdym względem niezwykła. Ale jemu wydawała się nierealna.
— A co — powiedział po krótkiej przerwie — skłoniło panią do starania się o tę pracę? Co poza faktem, że koncentrowałaby się w niej pani na pojedynczym celu?
— Charakter tego eksperymentu. Ten eksperyment mnie fascynuje.
— Aha. Proszę powiedzieć o tym coś więcej.
— Jak wiedzą wszyscy autorzy dobrej literatury dziecięcej, świat dziecka różni się bardzo od świata dorosłych. Jest to w istocie inny świat, świat, którego realia, założenia i wartości są zupełnie odmienne od naszych. Z czasem większość z nas przechodzi z tamtego świata do tego. Przejście jest tak całkowite, że zapominamy, jaki jest charakter świata, który opuściliśmy. Pracując z dziećmi, usiłowałam wniknąć w ich sposób myślenia i zrozumieć ich odmienność na tyle, na ile pozwalały mi moje ograniczenia wynikające z tego, że byłam dorosła.
— Uważa więc pani, że dzieci to istoty z innego świata? — zapytał Hoskins, usiłując ukryć zdziwienie.
— W sensie metaforycznym tak. Ale oczywiście nie dosłownie.
— Oczywiście.
Przejrzał jej podanie, marszcząc brwi.
— Pani nigdy nie była mężatką?
— Nie, nigdy — odpowiedziała chłodno.
— I domyślam się, że nie zdecydowała się pani na rolę samotnej matki?
— Kilka lat temu rozważałam tę możliwość. Jednak moja praca była czymś w rodzaju zastępczego macierzyństwa. Nie zdecydowałam się więc.
— No tak. Przypuszczam, że tak było. Ale mówiła pani przed chwilą, iż uważa pani świat dziecka za świat istoty nam obcej. Jak to się ma do mojego pytania o przyczynę skłaniającą panią do starania się o tę pracę?
— Z tego godnego uwagi opisu pańskiego eksperymentu, jaki otrzymałam, wynika, że miałabym zajmować się dzieckiem, które w sensie dosłownym pochodzi z innego świata. Ze świata obcego nam nie dlatego, by znajdował się gdzieś w kosmosie, lecz dlatego, iż należy do innego czasu, co przecież nie zmienia faktu, że jest światem innym. Z wielką chęcią zajmę się badaniem fundamentalnych różnic istniejących między takim dzieckiem a nami, uzyskując przy tym pewne przesuniecie paralaktyczne, które mogłoby być źródłem dodatkowych danych dla moich własnych badań.
Hoskins patrzył na nią szeroko otwartymi oczami.
Nie, pomyślał. Ona nie jest prawdziwa. To sprytnie skonstruowany android. Pielęgniarka-robot. Chociaż nie, był pewien, że robotów tej jakości jeszcze nie skonstruowano. A więc ona musi być istotą ludzką z krwi i kości. Nie zachowuje się jednak jak człowiek.
— Może się okazać, że to nie takie proste. Mogą wystąpić trudności z porozumiewaniem się. Dziecko najprawdopodobniej będzie miało wadę mowy. Może się nawet okazać, że w ogóle nie będzie umiało mówić.
— Ono?
— Może to on, a może ona. Na razie jeszcze nie wiemy, jakiej będzie płci. Zdaje sobie pani oczywiście sprawę, że pojawi się tu dopiero za jakieś trzy tygodnie. Dopóki nie dotrze tutaj, nie będziemy właściwie nic o nim wiedzieli.
Wydawało się, że nie zrobiło to na niej wrażenia.
— Zdaję sobie sprawę z ryzyka. Dziecko może okazać się drastycznie upośledzone, jeżeli chodzi o zdolność mówienia… fizycznie i być może umysłowo.
— Tak. Może się okazać, że będzie pani musiała zastosować metody działania stosowane wobec dzieci znacznie opóźnionych w rozwoju. Nie wiemy jeszcze, czy tak nie będzie. Oddamy w pani ręce całkowitą niewiadomą.
— Jestem na to przygotowana. Sprostam takiemu wyzwaniu — powiedziała. — Podobnie jak każdemu innemu. Interesują mnie wszelkie wyzwania, panie doktorze.
Hoskins jej wierzył. Fakt, że opis przyszłej pracy zawierał wiele niewiadomych, nie wywołał żadnej reakcji z jej strony. Wyglądało na to, iż jest gotowa zmierzyć się z wszelkimi wyzwaniami, nie pytając o nic.
Nietrudno zgadnąć, dlaczego Sam Aickman był tak nią zachwycony.
Hoskins milczał przez chwilę, dając jej okazję do przejęcia inicjatywy. Mariannę Levien skorzystała z niej bez wahania.
Sięgnęła do walizki na dokumenty i wyjęła mieszczący się w dłoni komputer, nie większy niż duża moneta.
— Przyniosłam ze sobą — powiedziała — program, nad którym pracowałam od czasu, gdy pocztą komputerową przyszła wiadomość o tym wakacie. Jest to wariacja na temat mojej pracy z dziećmi z uszkodzeniami mózgu, którą parę lat temu prowadziłam w Peru. Mam tu sześć algorytmów określających i modyfikujących przepływ komunikacyjny. W zasadzie te dzieci omijają normalne werbalne kanały komunikowania się i…
— Dziękuję — powiedział Hoskins uprzejmie, wpatrując się w malutkie urządzenie leżące na jej wyciągniętej dłoni, jakby było bombą. — Istnieją niestety pewne przepisy prawne zabraniające mi zapoznawania się z tymi materiałami, dopóki nie zostanie pani naszą pracownicą. Kiedy podpisze pani umowę, będę rad, mogąc omówić pani poprzednie badania, jednak do tego czasu…
Jej nieskazitelne policzki oblał rumieniec. No tak, popełniła błąd taktyczny. Okazała się zbyt gorliwa, a nawet natrętna. Hoskins obserwował ją i widział, że zdała sobie z, tego sprawę.
— No tak — powiedziała. — Głupio zrobiłam, usiłując ominąć formalności. Ale mam nadzieję, że pan zrozumie, panie doktorze, iż mimo że na to nie wyglądam, jestem właściwie naukowcem, badaczem i cechuje mnie entuzjazm świeżo upieczonego doktoranta zabierającego się za odkrywanie tajemnic wszechświata, więc czasami, nie patrząc na to, co wypada, a co nie, usiłuję ominąć zwyczajowe procedury powodowana gorączkowym pragnieniem dotarcia do sedna…
Hoskins uśmiechnął się. Hoskins kiwnął głową. Hoskins powiedział:
— Oczywiście, pani doktor. To nie grzech popełniać błędy z nadmiaru entuzjazmu. Uważam naszą rozmowę za bardzo cenne doświadczenie. Skontaktujemy się z panią natychmiast po podjęciu decyzji.
Spojrzała na niego z ukosa, jakby zaskoczona tym, że nie zaangażował jej od razu. Miała jednak tyle rozsądku, by powiedzieć tylko:
— Dziękuję bardzo. Do widzenia.
Już przy drzwiach zatrzymała się, odwróciła i posłała mu ostatni porażający uśmiech. A potem zniknęła, pozostawiając w umyśle Hoskinsa porażający obraz własnej osoby.
O Boże, pomyślał Hoskins.
Wyciągnął chusteczkę do nosa i otarł sobie czoło.
Druga kandydatka różniła się od Mariannę Levien niemal pod każdym względem. Po pierwsze była od niej o dwadzieścia lat starsza, a po drugie nie było w niej nic eleganckiego, chłodnego, onieśmielającego, porażającego ani androidalnego. Nazywała się Dorothy Newcombe. Pulchna, stateczna, o kształtach niemal nadmiernie obfitych. Nie nosiła biżuterii, a jej ubiór był prosty, wręcz niedbały. Zachowanie cechowała łagodność, a twarz miała miły, pogodny wyraz.
Spowijała ją złocista aura macierzyńskiego ciepła. Wyglądała jak dziecięce wyobrażenie idealnej babci. Sprawiała wrażenie kobiety tak prostej i mało skrupulatnej, że trudno było uwierzyć iż ma wymagane wykształcenie w zakresie pediatrii, fizjologu i chemii klinicznej. Jednak z podania wynikało, że je posiada, a także że ukończyła medycynę antropologiczną. Mimo całego postępu cywilizacji dwudziestego pierwszego wieku na Ziemi istniały jeszcze gdzieniegdzie obszary kultur prymitywnych i Dorothy Newcombe pracowała na sześciu czy siedmiu takich obszarach: w Afryce, w Południowej Ameryce, w Polinezji i w Południowo-Wschodniej Azji. Nic więc dziwnego, że popierał ją Sam Aickman. Była bowiem kobietą, która mogłaby służyć jako model do posągu bogini macierzyńskiej miłości i która równocześnie miała doświadczenie w obchodzeniu się z dziećmi pochodzącymi z zacofanych społeczeństw.