Hoskinsowi wydało się, że ta kobieta pod każdym względem nadaje się na oferowane stanowisko. Po przytłaczającej swoją pełną blichtru doskonałością, przerażającej Mariannę Levien, podziałała na niego tak kojąco, że musiał zwalczyć silny impuls, który skłaniał go do zaoferowania jej pracy od razu, bez przeprowadzania wstępnej rozmowy. Nie byłby to pierwszy w jego karierze przypadek zatrudnienia kogoś pod wpływem spontanicznego odruchu.
Jednak tym razem Hoskinsowi udało się opanować ten odruch.
A potem, ku jego zdumieniu i przerażeniu, Dorothy Newcombe zdyskwalifikowała się przed upływem pięciu minut.
Wszystko szło świetnie aż do fatalnego momentu. Dorothy była ciepła i miła. Oczywiście kochała dzieci; miała troje własnych, a przedtem, jako najstarsza w dużej rodzinie i mając chorą matkę, zajmowała się rodzeństwem od wczesnych lat swego życia, opiekowała się braćmi i siostrami, jak daleko sięgała pamięcią. Miała też właściwe doświadczenia zawodowe. Szpitale i kliniki, w których pracowała, zaopatrzyły ją w jak najlepsze rekomendacje; bez trudu dawała sobie radę w najdziwniejszych i najtrudniejszych warunkach w dalekich rejonach zamieszkanych przez prymitywne plemiona; z radością pracowała z różnymi upośledzonymi dziećmi i z ogromną niecierpliwością czekała na to, że będzie miała okazję zmagać się z problemami, jakie postawi przed nią projekt Instytutu Badań nad Polem Statycznym.
W pewnej jednak chwili rozmowa zeszła na przyczynę, dla której Dorothy Newcombe chciała porzucić swoją dotychczasową posadę — dającą satysfakcję i dobrze płatną posadę głównej pielęgniarki w pewnej klinice dziecięcej w jednym z południowych stanów — i zamknąć się w zakonspirowanych, dobrze strzeżonych murach Instytutu Badań nad Polem Statycznym.
— Wiem, że przychodząc tutaj, będę musiała zrezygnować z wielu rzeczy — powiedziała, aby uzasadnić swoją decyzję. — Ale wiem też, że wiele zyskam. Nie tylko będę miała szansę wykonywać swoje ulubione zajęcie, pracując w dziedzinie, w której dotychczas nikt nie pracował, ale również pozbędę się w końcu tego przeklętego Bruce’a Mannheima, który siedzi mi na karku.
Hoskins poczuł, że robi mu się zimno.
— Bruce’a Mannheima? Tego, który zajmuje się „dziećmi w stanie kryzysu”?
— A jest jakiś inny?
Hoskins wziął głęboki wdech i zatrzymał powietrze w płucach. Mannheim! Ten krzykacz! Ten rozrabiaka! Jak, na miłość boską, Dorothy Newcombe z nim zadarła? Była to dla Hoskinsa absolutna niespodzianka, i to nieprzyjemna. Po chwili milczenia odezwał się ostrożnie:
— Czy chce pani powiedzieć, że ma pani jakiś kłopot z Bruce’em Mannheimem?
Dorothy roześmiała się.
— Kłopot? — zapytała. — Można by to tak nazwać. On pozwał do sądu nasz szpital. To znaczy, powinnam powiedzieć: „pozwał mnie”. Jestem jedną z wymienionych imiennie pozwanych. Przez ostatnie pół roku mieliśmy z tym okropne zawracanie głowy.
Hoskinsa tak ścisnęło w żołądku, że aż zrobiło mu się mdło. Przekładał papiery na biurku, starając się odzyskać równowagę.
— Nie ma o tym wzmianki w sprawozdaniu z rozmowy z panią w Dziale Kadr.
— Nikt mnie o to nie pytał. Nie próbuję niczego ukryć. W przeciwnym razie nic bym panu o tym nie powiedziała. Po prostu tak się złożyło, że dotąd nie było okazji, żeby o tym wspomnieć.
— No więc dobrze. Pytam panią teraz. O co w tym wszystkim chodzi?
— Wie pan, jakim krzykaczem jest Mannheim. Wie pan przecież, że szuka dziury w całym, żeby pokazać, jak bardzo troszczy się o dobro dziecka.
Wygłaszanie takich opinii nie było rzeczą mądrą. Zwłaszcza gdy chodziło o Bruce’a Mannheima.
— Wiem, że są ludzie, którzy tak o nim mówią — powiedział Hoskins ostrożnie.
— Pan to ujmuje tak dyplomatycznie, panie doktorze. Czy uważa pan, że ma on swój podsłuch w pańskim gabinecie?
— Raczej nie. Nie podzielam jednak pani oczywistej niechęci do Mannheima i jego pomysłów. Właściwie to nie mam wyrobionego zdania na jego temat. Nie śledziłem jego poczynań.
Było to oczywiste kłamstwo i Hoskins źle się czuł, wypowiadając je. W jednym z najwcześniejszych szkicowych opracowań, w których opisywano plany obecnego przedsięwzięcia, zostało napisane: „Należy zrobić wszystko, aby powstrzymać takie zarazy jak Bruce Mannheim od czepiania się nas”. Jednak to Hoskins przeprowadzał rozmowę kwalifikacyjną z Dorothy Newcombe, a nie na odwrót. Nie musiał więc mówić jej więcej, niż należało.
Pochylił się.
— Wiem tylko tyle, że jest on bardzo hałaśliwym działaczem i że ma jasno sformułowane poglądy na temat tego, jak należy wychowywać dzieci znajdujące się w placówkach opiekuńczych. Nie mam kwalifikacji wystarczających do tego, żeby oceniać, czyjego poglądy są słuszne, czy nie. A co do tego procesu, proszę pani…
— Przygarnęliśmy pewną liczbę małych dzieci z ulicy. Większość jest w trzecim, a nawet w czwartym pokoleniu narkomanami, narkomanię mają wrodzoną. To najsmutniejsza rzecz, jaką można sobie wyobrazić: dzieci, które urodziły się uzależnione. Myślę, że zna pan ogólnie przyjętą teorię, mówiącą, że uzależnienie od narkotyków, jak większość uzależnień fizjologicznych, bardzo często jest spowodowane genetycznymi predyspozycjami w tym kierunku?
— Oczywiście.
— No więc prowadzimy badania genetyczne na tych dzieciach. A także na ich rodzicach i dziadkach… na tych, których udało nam się odnaleźć. Usiłujemy umiejscowić i wyizolować gen narkopozytywny, jeżeli taki istnieje, mając nadzieję, że pewnego dnia uda nam się go pozbyć.
— Dla mnie to brzmi rozsądnie — powiedział Hoskins.
— Wszyscy tak uważają z wyjątkiem Bruce’a Mannheima. Mannheim rzucił się na nas jak na kogoś, kto dokonuje u tych dzieci prawdziwej ingerencji w strukturę genetyczną. A my przecież grzebiemy tylko trochę w ich chromosomach, chcąc się dowiedzieć, co tam jest. Jest to praca czysto badawcza, nie dokonujemy żadnych modyfikacji genetycznych. Ale on obstawił nas szesnastoma zakazami sądowymi. Związał nam zupełnie ręce. Wściec się można. Usiłowaliśmy mu wszystko wyjaśnić, ale on nie słucha. Przekręca nasze oświadczenia i na podstawie ich zniekształconych wersji wytacza nam nowe sprawy. Sam pan wie, jak sądy reagują na oskarżenia o to, że dzieci są wykorzystywane do eksperymentów.
— Chyba wiem — powiedział Hoskins posępnie. — Tak więc pani szpital marnuje energię i pieniądze na prowadzenie obrony, zamiast zajmować się…
— Nie tylko szpital. On wymienił różne osoby po nazwisku. Ja jestem jedną z nich. Jedną z tych osób, które on oskarża o maltretowanie dzieci, dosłownie o maltretowanie. Jest to wynik jego dotychczasowych studiów nad naszą pracą. — W głosie była gorycz, ale także nuta rozbawienia. Jej oczy zabłysły. Roześmiała się tak, że zatrzęsły się ciężkie piersi. — Może pan to sobie wyobrazić? Maltretowanie dzieci! Ja i maltretowanie!
Hoskins pokręcił głową współczująco.
— Rzeczywiście to się wydaje niemożliwe.
Był zrozpaczony. Nie miał wątpliwości, że ta kobieta jest idealną kandydatką na wakującą posadę. A jednak jak mógł zatrudnić kogoś, kto popadł w konflikt z tym postrachem wychowawców i opiekunów dzieci — Bruce’em Mannheimem? Ich przedsięwzięcie i tak będzie przedmiotem różnych sporów. Mannheim bez wątpienia i tak zacznie wkrótce wtykać nos w ich sprawy, bez względu na to, jakie środki ostrożności przedsięwezmą. A jednak wciągnięcie Dorothy Newcombe na listę pracowników jest równoznaczne z dobrowolnym pakowaniem się w okropne kłopoty. Hoskins już sobie wyobrażał tę konferencję prasową, którą Mannheim na pewno by zorganizował. Już sobie wyobrażał, jak Mannheim obwieszcza wszem i wobec, że Instytut Badań nad Polem Statycznym zatrudnił kobietę, która jest oskarżona o maltretowanie dzieci w innej placówce naukowej i że ta kobieta ma być pielęgniarką i opiekunką nieszczęsnego dziecka będącego żałosną ofiarą nowej, nie znanej dotychczas formy porwania…