— Naliczyłem po trzy ruchy każdej ręki. Więc plemię liczyło trzydzieści osób?
— Ja myślę, że czterdzieści.
— Proszę go zapytać jeszcze raz.
— Timmie, powiedz mi jeszcze raz: ilu ludzi było w twojej grupie?
— W grupie, panno Fellowes?
— Ilu ludzi było wokół ciebie. Twoich przyjaciół i krewnych. Ilu ich było?
— Przyjaciół? Krewnych?
Zastanawiał się nad tymi pojęciami. Dla niego były to prawdopodobnie słowa mgliste i niezrozumiałe.
A po chwili zaczął znowu otwierać i zamykać dłonie, tym samym trzepoczącym gestem, który mógł oznaczać liczenie albo coś całkiem innego. Nie można było się zorientować, ile razy wykonał ten gest — może osiem, a może dziesięć.
— Widział pan? — spytała panna Fellowes. — Chyba tym razem mówił, że osiemdziesiąt, dziewięćdziesiąt, a może nawet sto osób. Jeżeli oczywiście odpowiadał na nasze pytanie.
— Poprzednio ta liczba była mniejsza.
— Wiem. Ale teraz jest taka.
— To niemożliwe. Takie prymitywne plemię nie mogło liczyć więcej niż trzydzieści osób!
Panna Fellowes wzruszyła ramionami. Jeżeli chcieli zniekształcić informację zgodnie z własnymi, z góry wyrobionymi sądami, nie był to jej problem.
— No to niech pan pisze: trzydzieści. Chce pan, żeby dziecko, które miało wtedy trzy lata, podało panu ścisłe dane dotyczące spisu ludności. On tylko zgaduje i zadziwiające, że potrafi zgadnąć, o co go pytamy. A zresztą może i nie potrafi. Dlaczego pan uważa, że on umie liczyć? Że w ogóle rozumie pojęcie liczby?
— Ale on je rozumie, prawda?
— Rozumie je tak, jak rozumie je pięciolatek. Niech pan zapyta jakiegoś pięciolatka, ilu ludzi mieszka na jego ulicy, a zobaczy pan, co odpowie.
— No, tak…
Zadawanie dalszych pytań dało prawie tak samo niepewne rezultaty. Struktura plemienna? Panna Fellowes, po dłuższej chwili słownego kluczenia, zdołała wydobyć z Timmie’ego stwierdzenie, że plemię miało swojego „wielkiego człowieka”, co najprawdopodobniej oznaczało wodza. Nie było w tym nic dziwnego. Prymitywne plemiona w czasach historycznych zawsze miały wodzów. Należało się więc spodziewać, że miały ich też plemiona neandertalskie. Panna Fellowes zapytała chłopca, czy wie, jak „wielki człowiek” miał na imię i chłopiec odpowiedział szeregiem mlasków. Bez względu na to, jakie to imię było, chłopiec nie potrafił przetłumaczyć go na angielski, nie potrafił też podać ekwiwalentu fonetycznego — musiał więc posłużyć się dźwiękami neandertalskimi. Czy wódz miał żonę? — chciał wiedzieć uczony. Timmie nie wiedział, co to jest żona. W jaki sposób wybierano wodza? Timmie nie zrozumiał pytania. A jakie były ich wierzenia i praktyki religijne? Panna Fellowes, stosując różne wątpliwe z naukowego punktu widzenia podpowiedzi, zdołała wydobyć z chłopca pewnego rodzaju opis świętego miejsca zbudowanego z kamieni, do którego nie wolno mu było się zbliżać, oraz opis obrzędów prawdopodobnie odprawianych przez arcykapłankę. Panna Fellowes była pewna, że chodziło o kapłankę, a nie o kapłana, bo, mówiąc o tych obrzędach, chłopiec wskazywał na nią, ale równocześnie nie miała całkowitej pewności, czy chłopiec rozumie, czego ona usiłuje się od niego dowiedzieć.
— Jaka szkoda, że oni nie sprowadzili starszego dziecka — lamentowali wciąż antropolodzy. — Albo dorosłego neandertalczyka. Jaka szkoda! A tak naszym jedynym źródłem informacji jest ten mały chłopiec, który nic nie wie. Można z nim dostać szału.
— No tak, można — zgodziła się panna Fellowes tonem bynajmniej nie współczującym. — Jednak ten mały chłopiec, który nic nie wie, to więcej niż się spodziewaliście. Bo w najśmielszych marzeniach nie przypuszczaliście, że będziecie mogli porozmawiać z neandertalczykiem.
— A jednak to wielka szkoda! Wielka!
— No tak, szkoda — przytaknęła panna Fellowes i poinformowała, że ich czas tego dnia się skończył.
A potem znowu pojawił się Hoskins. Pewnego ranka bez zapowiedzi przyszedł do domku dla lalek.
— Panno Fellowes? Czy mogę z panią porozmawiać?
Znowu mówił tym swoim tonem człowieka zastraszonego, tonem zdradzającym ogromne zakłopotanie. I słusznie, pomyślała panna Fellowes.
Wyszła do niego opanowana, wygładzając swój pielęgniarski uniform. A potem zatrzymała się zmieszana. Hoskins bowiem nie był sam. Towarzyszyła mu blada, szczupła kobieta średniego wzrostu, która stanęła na progu pola statycznego. Blond włosy i blada cera spowodowały, że wydawała się krucha. Jej oczy — bardzo jasnoniebieskie — z zakłopotaniem badały przestrzeń za panną Fellowes, szukały czegoś pilnie, przesuwały się po pokoju, jak gdyby spodziewała się, że zza drzwi prowadzących do sypialni Timmie’ego wyskoczy dziki goryl.
— Panno Fellowes — powiedział Hoskins — to jest moja żona Annette. Możesz wejść do środka, kochanie. To nie jest niebezpieczne. Na progu będziesz miała takie nieprzyjemne uczucie, ale to mija. Chcę, żebyś poznała pannę Fellowes, która opiekuje się chłopcem od chwili, gdy tu się pojawił.
(A więc to była jego żona? Niezbyt odpowiada wyobrażeniu, jakie miała o niej panna Fellowes. Ale zaraz uświadomiła sobie, że to wyobrażenie było raczej mgliste. Myślała, że żona Hoskinsa powinna być w każdym razie kimś bardziej wyrazistym, mniej nerwowym niż ta najwidoczniej zmieszana kobieta. Ale właściwie dlaczego nie miała być taka? Człowiek tak stanowczy jak Hoskins prawdopodobnie chciał mieć koło siebie kogoś słabego, kto stanowił dla niego tło. Jeżeli tego właśnie potrzebował, to niech mu będzie. Z drugiej strony, panna Fellowes wyobrażała sobie, że żona Hoskinsa jest młoda… młoda, elegancka i pełna uroku, że jest typową drugą żoną, jedną z tych, które lubią sobie brać odnoszący sukcesy biznesmeni w wieku Hoskinsa. Annette Hoskins niezupełnie należała do tej kategorii. Była sporo młodsza od Hoskinsa, to prawda, była też młodsza od panny Fellowes. Ale nie była młoda — miała mniej więcej koło czterdziestki.)
Panna Fellowes zmusiła się do tego, żeby ją przywitać spokojnie i rzeczowo.
— Dzień dobry pani. Miło mi panią poznać.
— Annette.
— Słucham?
— Proszę mi mówić „Annette”. Wszyscy tak mnie nazywają. A pani ma na imię…
Hoskins przerwał jej pospiesznie.
— Co robi Timmie, panno Fellowes? Śpi? Chciałbym, żeby moja żona go poznała.
— Jest w swoim pokoju — powiedziała panna Fellowes. — Czyta.
Annette Hoskins roześmiała się — krótko, ostro, niemal kpiąco.
— On potrafi czytać?
— Ilustrowane książeczki dla dzieci. Takie z krótkimi podpisami pod obrazkami. Nie jest jeszcze gotowy do tego, żeby naprawdę czytać. Ale lubi oglądać książeczki. Ta jest o życiu na dalekiej północy. O Eskimosach, o polowaniu na morsy, o budowaniu igloo. Timmie czyta ją co najmniej raz na dzień.
(Słowo „czyta” nie było najdokładniejszym określeniem na to, co Timmie robił — panna Fellowes wiedziała o tym. Właściwie to używając tego słowa, kłamała. Bo Timmie wcale nie czytał. O ile się orientowała, oglądał tylko obrazki. Słowa wydrukowane pod nimi były dla niego tylko ozdobą, były tylko takimi dziwnymi znaczkami. Jak dotąd wcale się nimi nie zainteresował. I może nigdy się nie zainteresuje. Ale oglądał książeczki i prawdopodobnie rozumiał ich treść. A to już było dużo. Takie oglądanie znaczyło niewiele mniej niż prawdziwe czytanie. Biorąc pod uwagę cel tej rozmowy, być może dobrze było pozwolić żonie Hoskinsa myśleć, że Timmie naprawdę potrafi czytać, chociaż oczywiście sam Hoskins wiedział, że tak nie jest.)