— Czy to nie zadziwiające, panno Fellowes? — odezwał się Hoskins silnym, dziwnie ożywionym głosem. — Czy pamięta pani, jaki on był tego pierwszego wieczoru, kiedy go tu sprowadziliśmy? Czy pamięta pani to dzikie, wrzeszczące, brudne, oszalałe prehistoryczne stworzenie?
(Mówi tak, jakbym ja mogła to wszystko kiedyś zapomnieć, pomyślała panna Fellowes.)
— A teraz… siedzi tam sobie spokojnie i czyta książkę… uczy się o Eskimosach i ich domkach z lodu.
Hoskins promieniał czymś w rodzaju ojcowskiej dumy.
— Jakie to cudowne! Jakie wspaniałe! Jakie ten chłopiec zrobił postępy pod pani opieką!
Panna Fellowes przyglądała się Hoskinsowi podejrzliwie. Ten napuszony, oratorski ton, którym nagle zaczął mówić, wydawał jej się dziwny i fałszywy. Co on knuł? Wiedział, że tak naprawdę to Timmie nie potrafi czytać. I dlaczego przyprowadził tu swoją żonę, dlaczego zrobił to po tak długim czasie i dlaczego czyni tyle fałszywie brzmiącego hałasu wokół cudownych postępów Timmie’ego?
A potem panna Fellowes zrozumiała dlaczego.
Głosem już bardziej normalnym Hoskins powiedział:
— Muszę panią przeprosić za to, że ostatnio przychodziłem tu tak rzadko. Jak może się pani domyślić, byłem uwiązany, miałem mnóstwo dodatkowych rozrywek. Sporo z nich dostarczał mi nasz przyjaciel Bruce Mannheim.
— Wyobrażam sobie — odparła panna Fellowes.
— Dzwonił do mnie prawie co tydzień. Zadawał mi różne pytania, trzęsąc się nad Timmiem tak, jakby chłopiec był jego własnym synem, a ja dyrektorem szkoły, do której on go posłał. Takiej okropnej szkoły z powieści Dickensa.
— I pytał pana, co pan robi, żeby znaleźć towarzysza zabaw dla Timmie’ego, tak? — powiedziała panna Fellowes.
— Pytał zwłaszcza o to.
— A co naprawdę zrobił pan w tej sprawie, pani doktorze?
Hoskins skrzywił się.
— Miałem w związku z tym mnóstwo kłopotu. Przepytaliśmy co najmniej z pół tuzina dzieci, no może trochę więcej. Rozmawialiśmy też oczywiście z ich rodzicami.
Dla panny Fellowes była to nowina.
— No i? — spytała.
— Krótko mówiąc, było dwóch chłopców, którzy wydawali się odpowiedni, ale ich rodzice stawiali różnego rodzaju warunki i wysuwali najrozmaitsze zastrzeżenia, których nie mogliśmy uwzględnić. Był jeszcze jeden chłopiec, który może by się nadawał. Już mieliśmy go tu przywieźć na próbną wizytę, ale w ostatniej chwili znowu pojawiły się warunki i zastrzeżenia. Jego rodzice sprowadzili prawnika, który zażądał, żebyśmy wystawili zobowiązanie zapłaty, udzielili bardzo pewnych gwarancji i podjęli różne inne zobowiązania. Nasz prawnik uznał, że byłoby nierozsądnie zgodzić się na to wszystko. Co do pozostałych dzieci, kwestia odpowiedzialności w ogóle nie zaistniała, gdyż rodziców interesowała tylko oferowana przez nas zapłata. A same dzieci były małymi brutalami i łobuziakami, więc kontakt z nimi przyniósłby Timmie’emu więcej szkody niż pożytku. Oczywiście oddaliliśmy ich kandydatury.
— Tak więc nie ma pan nikogo. Hoskins zwilżył wargi.
— Postanowiliśmy w końcu nie wychodzić z tym na zewnątrz i posłużyć się dzieckiem będącym synem kogoś z personelu. Ten członek personelu stoi teraz przed panią. To ja.
— Więc pański własny syn? — zapytała panna Fellowes.
— Przypomina sobie pani zapewne, że powiedziałem w obecności Mannheima i doktor Levien, kierując się bardziej gniewem niż czym innym, że jeżeli okaże się to konieczne, sprowadzę do Timmie’ego mojego własnego syna. No i okazało się to konieczne. Ja dotrzymuję słowa, panno Fellowes, chyba pani o tym wie. Nie mam zamiaru prosić nikogo z personelu instytutu o coś, czego sam nie jestem gotów zrobić. Postanowiłem, że mój syn, Jerry, stanie się tym towarzyszem zabaw, którego Timmie tak bardzo potrzebuje. Ale oczywiście to nie może być tylko moja decyzja.
— Przyprowadził pan więc żonę, żeby się przekonała, że państwa synkowi nie grozi ze strony Timmie’ego żadne niebezpieczeństwo — domyśliła się panna Fellowes.
Wyglądało na to że Hoskins jest jej niezmiernie wdzięczny. , — Tak, panno Fellowes, właśnie tak!
Panna Fellowes jeszcze raz spojrzała na żonę Hoskinsa. Ca, przygryzając wargę, patrzyła znowu na drzwi, za którymi czaił się ten straszny neandertalczyk.
Ona chyba uważa, że Timmie jest małpą, pomyślała panna Fellowes. Że jest gorylem. Albo szympansem. Który natychmiast rzuci się na jej ukochane dziecko i rozerwie je Ha strzępy.
— Czy mam go teraz przyprowadzić i pokazać pańskiej Żonie? — spytała lodowatym tonem.
Widać było, że Hoskins zdenerwował się jeszcze bardziej. Zresztą i ona była spięta i to od dłuższej chwili.
— Tak, panno Fellowes. Pielęgniarka kiwnęła głową.
— Timmie? — zawołała. — Timmie, możesz tu na chwilę przyjść? Mamy gości.
Timmie nieśmiało wyjrzał zza drzwi.
— W porządku, Timmie. To pan doktor Hoskins i jego żona. Chodź do nas.
Chłopiec zrobił krok w przód. Wygląda zupełnie dobrze, pomyślała panna Fellowes, zmawiając króciutką modlitwę dziękczynną. Miał na sobie niebieski kombinezon w duże zielone koła, który lubił prawie tak jak ten fioletowy, najbardziej ukochany. A jego włosy, które panna Fellowes wyszczotkowała dokładnie godzinę temu, wciąż były stosunkowo gładkie. W lewej ręce trzymał cienką książeczkę.
Spojrzał na gości wzrokiem pełnym oczekiwania. Oczy miał szeroko otwarte. Jasne było, że poznał Hoskinsa, nawet po tak długim czasie, ale nie wiedział, co myśleć o jego żonie. Bez wątpienia język, jakim przemawiało jej ciało, jakieś napięcie i strach, które w niej były, spowodowały, że chłopiec zaczął mieć się na baczności. Może dochodziły w nim do głosu prymitywne odruchy i instynkty?
Nastąpiła długa chwila ciszy, podczas której obecni w pokoju dorośli czuli się niezręcznie.
A potem Timmie się uśmiechnął.
Uśmiechnął się ciepłym, cudownym uśmiechem, swoim specjalnym uśmiechem od ucha do ucha. Panna Fellowes była zachwycona. Miała ochotę objąć go i uściskać. Jak cudownie wyglądał, kiedy się tak uśmiechał! Jaki był słodki, jaki ufny, j jaki dziecinny. Tak. Wyglądał jak mały chłopiec wychodzący i ze swojego pokoju po to, aby przywitać się z towarzystwem. Czy Annette Hoskins mogła oprzeć się temu uśmiechowi? .
— Ojej — powiedziała Annette tonem osoby, która znalazła w zupie robaka. — Nie wiedziałam, że on wygląda i tak… dziwnie.
Panna Fellowes spojrzała na nią gniewnie.
— On ma tylko taką twarz — odezwał się Hoskins. — Od szyi w dół wygląda po prostu jak bardzo muskularny chłopiec.
— Ale jego twarz, Geraldzie… te wielkie usta… ten ogromny nos… te wypukłe brwi… ten podbródek… On jest taki brzydki. Taki dziwny.
— On prawie wszystko rozumie — powiedziała panna Fellowes cicho, lodowatym tonem.
Pani Hoskins kiwnęła głową. Jednak nadal nie mogła się powstrzymać.
— Wygląda zupełnie inaczej niż w telewizji — powiedziała. — W telewizji był o wiele bardziej podobny do człowieka…
— On jest człowiekiem, proszę pani — odrzekła szorstko panna Fellowes. Bardzo ją męczyło ciągłe przypominanie o tym różnym ludziom. — On po prostu pochodzi z innego odgałęzienia ludzkiego gatunku, to wszystko. Z takiego, które wymarło.
Hoskins, jak gdyby wyczuwając w tonie panny Fellowes tłumioną wściekłość, zaproponował pospiesznie:
— Może byś porozmawiała z Timmiem, kochanie? Może byś go trochę poznała? W końcu po to tu dzisiaj przyszłaś.
— Tak. Tak.
Wyglądało na to, że żona Hoskinsa mobilizuje odwagę.