Nie. Nie. W żadnym wypadku nie może jej zatrudnić.
Hoskins zmusił się do tego, żeby przez dalsze pięć minut prowadzić rozmowę z Dorothy Newcombe. Z pozoru wszystko odbywało się uprzejmie i w miłej atmosferze. A jednak była to jedynie pusta forma. Hoskins wiedział, że Dorothy zdaje sobie z tego sprawę. Podziękował jej za jej szczerość, wyraził uznanie dla wysokich kwalifikacji i zapewnił, jak każdą ze starających się o tę pracę, że wkrótce się z nią skontaktuje, a ona uśmiechnęła się i powiedziała, że bardzo miło było z nim rozmawiać. Lecz Hoskins nie miał jednak wątpliwości, że ona zdaje sobie sprawę z tego, iż nie dostanie tej posady.
Zaraz po jej wyjściu zadzwonił do Sama Aickmana.
— Na litość boską, Sam, dlaczego mi nie powiedziałeś, że Dorothy Newcombe jest oskarżona przez Bruce’a Mannheima w jakimś bzdurnym procesie?
Na widocznej na ekranie twarzy Aickmana pojawił się wyraz bezgranicznego zdumienia.
— A jest?
— Tak mi przed chwilą powiedziała. Została oskarżona o maltretowanie dzieci, wynikające z charakteru jej pracy.
— A niech to. A niech to — powiedział speszony Aickman. Wyglądał teraz raczej na zawstydzonego niż zdumionego. — Do diabła, Jerry, nie miałem pojęcia, że jest zamieszana w jakąś historię z tym koszmarnym facetem.
A przepytywaliśmy ją bardzo dokładnie, naprawdę. Chociaż nie wystarczająco dokładnie.
— Tylko tego nam brakowało, żebyśmy zatrudnili kogoś, kto już jest na liście ofiar Mannheima.
— Ale ona jest wspaniała, prawda? Jest uosobieniem macierzyństwa…
— Tak, rzeczywiście. Ale zatrudniając ją, mielibyśmy absolutną gwarancję, że sępy Mannheima rzucą się na nas z pazurami, kiedy tylko się zorientują, że ona u nas jest. Zgodzisz się chyba z tym, Sam?
— A więc wygląda na to, że zatrudnisz Mariannę Levien, tak?
— Nie skończyłem jeszcze przeprowadzać rozmów — odrzekł Hoskins. — Jednak Levien jest chyba dobra.
— Prawda? — powiedział Aickman, uśmiechając się szeroko.
Edith Fellowes nie mogła wiedzieć, że jest zaledwie Kandydatką Numer Trzy. Ale gdyby się o tym dowiedziała, nie byłaby zdziwiona. Zdążyła przyzwyczaić się do tego, że jej nie doceniano. Nie było w niej nic rzucającego się w oczy, nic dramatycznego, nic, co na pierwszy rzut oka kazałoby ją oceniać jako osobę mającą najwyższe kwalifikacje w jakiejkolwiek dziedzinie. Edith Fellowes nie była ani oszałamiająco piękna, ani fascynująco brzydka, nie manifestowała ani zbytniej uczuciowości, ani budzącej zainteresowanie rezerwy, nie wykazywała śmiałej przenikliwości, ani nie olśniewała pracowitością i geniuszem. Przez całe życie ludzie traktowali ją raczej jak kogoś przeciętnego. Była doskonale zrównoważoną kobietą, świetnie znającą własną wartość i, ogólnie mówiąc, wiodła satysfakcjonujące życie. Ogólnie mówiąc.
Przypominający kampus uniwersytecki teren Instytutu Badań nad Polem Statycznym był w jej oczach miejscem tajemniczym. Jego nie rzucające się w oczy szare budynki, nagie i proste, wyrastały z ładnych zielonych trawników, na których gdzieniegdzie rosły drzewa. Był to instytut badawczy podobny do tysięcy innych. Ale wewnątrz jego pomieszczeń — Edith Fellowes wiedziała o tym — działy się dziwne rzeczy, rzeczy, których ona nie była w stanie pojąć, rzeczy, w które właściwie nie potrafiłaby uwierzyć. Myśl, że naprawdę mogłaby pracować w jednym z tych budynków, zadziwiała ją.
Jak większość ludzi, miała niejasne pojęcie o tym, czym był instytut, i o tym, w jaki sposób jego pracownicy dokonali tych zadziwiających rzeczy, których dokonali. Słyszała oczywiście o małym dinozaurze, którego sprowadzili z przeszłości. Przezwyciężywszy sceptycyzm, który ją z początku ogarnął, doszła do wniosku, że było to coś w rodzaju cudu. W telewizji wyjaśniono, w jaki sposób Instytut Badań nad Polem Statycznym sięgnął w przeszłość w celu przeniesienia wymarłego gada w dwudziesty pierwszy wiek, jednak dla niej te wyjaśnienia okazały się niezrozumiałe. A później wyprawa na księżyce Jowisza zepchnęła instytut i dinozaura na ostatnie strony gazet i Edith zapomniała kompletnie i o instytucie, i o dinozaurze. Gad był po prostu kolejnym cudem, o którym pamiętano zaledwie przez dziewięć dni, jednym z wielu cudów stających się w wieku, który okazywał się wiekiem cudów.
Ale teraz pracownicy instytutu postanowili sprowadzić z przeszłości dziecko, ludzkie dziecko, prehistoryczne ludzkie dziecko. I potrzebny był im ktoś, kto się tym dzieckiem będzie opiekował.
Edith mogła to zrobić.
Edith chciała to zrobić.
Edith prawdopodobnie potrafiła to zrobić lepiej niż ktokolwiek inny. Oczywiście będzie to robiła bardzo, naprawdę bardzo dobrze.
Mówiono jej, że ta praca to wyzwanie, że będzie niezwykła, że będzie bardzo trudna. Edith się tym nie martwiła. Bo przez całe życie unikała prac zwykłych i prostych, prac, które nie były wyzwaniem.
W ogłoszeniu pisano, że potrzebna jest kobieta znająca się na fizjologii i chemii klinicznej i kochająca dzieci. Edith Fellowes odpowiadała tym wymaganiom.
Miłość do dzieci to coś wrodzonego. Któż normalny nie kocha dzieci? Zwłaszcza jeżeli jest kobietą?
Znajomość fizjologii wchodziła w zakres jej podstawowego pielęgniarskiego wykształcenia. Z chemią kliniczną zapoznała się później, kiedy przyszło jej do głowy, że pracując z chorowitymi dziećmi, wśród których są wcześniaki i dzieci zaczynające życie z jakimś upośledzeniem, dobrze by było wiedzieć, w jaki sposób ich małym schorowanym ciałkom można pomóc funkcjonować bardziej sprawnie.
Praca będąca wyzwaniem, praca trudna, z niezwykłym dzieckiem — tak, to było to, co lubiła. Przy tym oferowano fenomenalną pensję. Już to zwróciłoby jej uwagę, chociaż Edith nigdy nie stawiała sobie za życiowy cel pogoni za pieniędzmi. Poza tym była gotowa podjąć nowe wyzwanie. Rutynowa praca w szpitalu dziecięcym zaczynała ją już nudzić, a nawet odrzucało ją od niej. To okropne, myślała, kiedy człowieka odrzuca od własnej pracy, a zwłaszcza takiej pracy, jaką ja wykonuje. Być może potrzebna mi odmiana.
Opiekować się prehistorycznym dzieckiem…
Tak. Tak.
— Doktor Hoskins prosi — powiedziała sekretarka.
Elektronicznie uruchamiane drzwi rozsunęły się. Panna Fellowes weszła do zaskakująco niepozornego gabinetu, w którym stało zwykłe biurko i zwykły monitor komputera i w którym znajdował się najzwyczajniej wyglądający mężczyzna koło pięćdziesiątki o rzednących blond włosach, o policzkach, które zaczynały robić się obwisłe. Kąciki ust opadały, nadając jego twarzy wyraz bardziej posępny niż należało. Plakietka na biurku informowała: