— Dzielić się sanktuarium z nieczystymi? — krzyknęła Kobieta Bogini. — Sanktuarium jest nasze!
— Czy ty rzeczywiście to chcesz mi powiedzieć? — zapytał Srebrny Obłok Innego, starając się przy tym mówić jak najwolniej i jak najgłośniej. — Uważasz, że możemy wspólnie korzystać z sanktuarium? Ależ to niepoważne. To jest sanktuarium Bogini. A wy nie jesteście Jej ludem. A może jesteście, co? Jesteście ludem Bogini?
Czekał, mając nadzieję, że otrzyma odpowiedź, którą zrozumie.
Ale Inny znowu wydał z siebie jakieś bezsensowne dźwięki. I jeszcze raz wykonał te same gesty włócznią.
— To beznadziejne — stwierdził Srebrny Obłok. — Beznadziejne, beznadziejne, beznadziejne. Ja nie rozumiem ciebie, a ty nie rozumiesz mnie. Nie ma co do tego wątpliwości. Ta Która Wie i Kobieta Bogini uważają, że cię rozumieją, ale to nieprawda. Słyszą to, co chcą słyszeć.
— A co gdybym z nim usiadła i spróbowała nauczyć go naszego języka? — zaproponowała Ta Która Wie. — Albo może sama mogłabym nauczyć się mówić jego językiem.
— Trzymaj się od niego z daleka — powiedziała Kobieta Bogini. — On jest nieczysty, a ty znajdujesz się w świętej krainie.
— Ale gdybyśmy mogli porozmawiać z…
— To na nic — odezwał się Srebrny Obłok. — Nawet jeżeli te jego dźwięki są językiem, ty nigdy się go nie nauczysz. Bo jak byś mogła to zrobić? To by było tak, jakbyś usiadła z niedźwiedziem i usiłowała się nauczyć jego ryku. Albo uczyła niedźwiedzia mówić. To się nie da zrobić.
— Starzy ludzie zawsze mówią, że różne rzeczy nie dadzą się zrobić — odburknęła Ta Która Wie.
— Starzy? Starzy? — krzyknął Srebrny Obłok.
Inny znowu wymachiwał włócznią i znowu wydawał te swoje dźwięki. Była to prawdopodobnie jego ostatnia próba porozumienia się ze Srebrnym Obłokiem. Ale dźwięki były niezrozumiałe, tak jak przedtem. Srebrny Obłok poczuł, że ogarnia go wielki smutek. Nie dlatego, że Ta Która Wie nazwała go starym człowiekiem, nie dlatego, że znowu bardzo bolała go noga, i nie dlatego, że nadchodził czas śniegu, a Lud nie przygotował sobie jeszcze zimowego obozowiska. Nie, wcale nie z tych powodów, tylko dlatego, że ten dziwny, przypominający bociana człowiek przyszedł do niego z czymś, co mogło być posłaniem pokoju, a on nie był w stanie go zrozumieć i porozumieć się z nim, a także dlatego, że w związku z tym sprawy miały nadal tkwić na martwym punkcie, jakby między nimi wznosiła się kamienna ściana uniemożliwiająca porozumienie.
Inny zakończył swoją mowę i czekał.
— Przykro mi — powiedział Srebrny Obłok. — Nie rozumiem. Problem polega na tym, że nie znam twojego języka. I że ty, jak się domyślam, nie znasz mojego.
— A więc zgadzasz się, że to jest język! — powiedziała tryumfalnie Ta Która Wie.
— Tak — odrzekł Srebrny Obłok ponuro. — Ale co to zmienia?
Pertraktacje zostały zakończone. Inny, rozsierdzony i posępny, odwrócił się i odszedł szybko w stronę własnego obozowiska. Srebrny Obłok obserwował go, zdumiony jego sposobem chodzenia. Członki Innego były tak luźno połączone w stawach, że dziwne było, że nie rozpadają się w ruchu. Dziwne też, że jego głowa nie odpada od kruchej szyi. Srebrny Obłok był wdzięczny losowi za własne krzepkie ciało, wdzięczny za jego odporność, mimo że ostatnio stało się zmęczone i obolałe. To ciało służyło mu dobrze przez wiele lat. Było dziełem Bogini. Srebrnemu Obłokowi zrobiło się żal Innych, którzy byli tacy brzydcy i których cechowała taka kruchość.
Kiedy wysłannik ponownie zbliżył się do obszaru strzeżonego przez wartowników, Góra o Zwalonym Wierzchołku jeszcze raz potrząsnął włócznią i zasyczał groźnie. Inny nie zwrócił na niego uwagi. Góra o Zwalonym Wierzchołku spojrzał na swego wodza, oczekując od niego rozkazów, ale Srebrny Obłok pokręcił głową i kazał mu zachować spokój. Inny zniknął w odległym obozowisku swojego plemienia.
I tak to się skończyło. Nie osiągnięto niczego.
Srebrny Obłok cierpiał męczarnie — takie dręczyły go wątpliwości. Wszystko, co ostatnio robił, powodowało jedynie zamęt. Nie oddali czci Bogini, mały chłopiec zniknął, sanktuarium, do którego przyszli z tak daleka, było niedostępne, pora roku szybko zmieniała się na gorszą, a teraz nie udało mu się osiągnąć czegokolwiek na drodze pertraktacji. Bez wątpienia Ta Która Wie miała rację — miała rację tak jak zwykle. Chociaż on nie chciał tego przyznać, miała rację, uważając, że on jest już za stary na wodza. Już czas się wycofać, już czas pozwolić Drużynie Zabijaczy wykonać jej powinność, już czas ułożyć się do snu, który nie ma końca.
Jego miejsce zajmie Płonące Oko. Tak, niech Płonące Oko będzie wodzem i niech się martwi, co robić dalej.
Ale ta myśl go rozzłościła, gdy tylko pojawiła się w jego głowie. Płonące Oko? To głupiec. Płonące Oko będzie postępował głupio, jak wszyscy głupcy. Grzechem byłoby oddać plemię w jego ręce.
Więc w czyje? Czy wodzem ma być Góra o Zwalonym Wierzchołku? A może Drzewo Wilków? Albo Młoda Antylopa?
Wszyscy są głupcami. Srebrny Obłok nie mógłby oddać plemienia żadnemu z nich. Może kiedyś wyrośliby z tej głupoty, pomyślał, ale nie za bardzo w to wierzył.
Więc kto będzie po mnie wodzem?
Niech zdecyduje Bogini, powiedział sobie Srebrny Obłok. Kiedy ja już odejdę. Wtedy to będzie Jej problem, nie mój.
Nie, nie zrezygnuje. Zaczeka, aż śmierć sama po niego przyjdzie. Wiedział, że sam też jest głupcem, bo gdyby nim nie był, plemię nie znalazłoby się tutaj w sytuacji bez wyjścia. Ale jest mniej głupi niż ci młodzi, no i może pobyć jeszcze trochę wodzem.
— Co masz zamiar teraz zrobić, Srebrny Obłoku? — zapytała Ta Która Wie.
— Nic — odpowiedział. — Bo co można zrobić? Wrócił do obozu i usiadł przy ognisku. Przyszło do niego jakieś dziecko, dziewczynka. Nie mógł sobie przypomnieć, jak ona ma na imię. Przyciągnął ją do siebie i przez dłuższą chwilę siedzieli razem, wpatrując się w ruchliwe płomienie. Obecność dziecka rozproszyła trochę jego smutek. Kiedyś, kiedy jego już dawno nie będzie na świecie, ta mała dziewczynka da życie przyszłym członkom plemienia. Ta myśl była pocieszająca.. Wodzowie umierali, wojownicy umierali, każdy wcześniej czy później musiał umrzeć, a Lud trwał i miał trwać w nieskończoność, na wieki wieków. Tak. Tak. Dobrze jest o tym pamiętać. Wkrótce zaczął padać śnieg. I padał aż do późna w nocy.
9. Stawanie się
Trzy dni później pojawił się Hoskins.
— Wszystko jest załatwione — powiedział. — Moja żona nie ma więcej zastrzeżeń. Pozwoli Jerry’emu bawić się z Timmiem. Ned Cassiday spisał umowę uwzględniającą kwestię odpowiedzialności. Umowa ta, według niego, wytrzymuje krytykę.
— Kwestię odpowiedzialności? Za co, panie doktorze?
— Za jakąkolwiek zaistniałą szkodę.
— Którą Timmie wyrządzi Jerry’emu?
— Tak — powiedział Hoskins równie potulnie jak przedtem.
Panna Fellowes natychmiast się najeżyła.
— Niech mi pan powie, czy pan naprawdę myśli, że coś takiego się stanie? Czy naprawdę tak myśli pańska żona?
— Gdybyśmy się naprawdę tym martwili, nie zgodzilibyśmy się na to, żeby Jerry był towarzyszem zabaw Timmie’ego. Żona, jak pani wie, początkowo miała pewne wątpliwości, ale Timmie bardzo szybko podbił jej serce. Jednak kiedy spotykają się dwaj mali chłopcy, którzy się nie znają, zawsze istnieje możliwość, że jeden z nich uderzy drugiego. Nie muszę pani przecież o tym przypominać.