Pannie Fellowes to nie zaimponowało. Rozbawiło ją raczej. Czy firma naprawdę jest tak duża, że dyrektor generalny musi przypominać ludziom za pośrednictwem plakietki stojącej przed nim w jego własnym gabinecie, jak się nazywa? I dlaczego uważa, że musi chwalić się swoim doktoratem? Przecież wszyscy tutaj mają stopnie naukowe, w jednej dziedzinie bądź dwóch. Czy ten człowiek chce w ten sposób oświadczyć, że nie jest tylko urzędnikiem, że jest także uczonym? Spodziewała się, że dyrektor takiej wyspecjalizowanej placówki musi być uczonym. Wcale nie musiał jej tego w ten sposób wbijać do głowy.
Ale to nic. Istnieją większe wady niż takie zamiłowanie do podkreślania własnej ważności.
Hoskins miał przed sobą na biurku stos wydruków. Było tam, jak przypuszczała, między innymi jej podanie, a także sprawozdanie z rozmowy wstępnej w kadrach. Hoskins podniósł na nią wzrok znad tych wydruków, potem spojrzał jeszcze raz na papier, a później znowu na nią. Oceniał ją. Robił to szczerze i nieco zbyt bezpośrednio. Panna Fellowes zesztywniała. Poczuła, że się rumieni i że w policzku drga jej mięsień.
On uważa, że mam za grube brwi i trochę krzywy nos, pomyślała.
Ale zaraz potem zganiła się, mówiąc sobie, że jest śmieszna, bo tego człowieka jej brwi i jej nos obchodzą tyle co firma, z której pochodzą jej buty. Jednak to, że jakiś mężczyzna patrzy na nią tak uważnie, było zaskakujące i trochę zbijające z tropu. Pielęgniarka w uniformie to zazwyczaj osoba niewidzialna, w każdym razie nie interesująca większości mężczyzn. Panna Fellowes nie miała teraz na sobie uniformu, ale uważała, że z biegiem lat wypracowała sobie sposób na to, żeby być niewidzialną dla mężczyzn nawet w ubraniu, w którym wychodziła na ulicę, i przypuszczała, że był to sposób skuteczny. To, że w tej chwili ten człowiek tak jej się przyglądał, zbijało ją z tropu bardziej, niż się mogła spodziewać.
— Pani kwalifikacje, panno Fellowes, są bardzo wysokie — powiedział Hoskins.
Panna Fellowes uśmiechnęła się, ale milczała. Bo co miała powiedzieć? Zgodzić się z nim? Czy nie zgodzić?
— A ponadto pani przełożeni bardzo panią chwalą. Czynią to, używając prawie identycznych słów. Czy wie pani o tym? Pracowitość i poświęcenie, spełnianie obowiązków z głębokim oddaniem, wielka zaradność w krytycznych chwilach, doskonałe umiejętności techniczne…
— Jestem pracowita, panie doktorze, i przeważnie wiem, co robię. Myślę, że te wszystkie pochwały mówią o tych dwóch rzeczach, tylko w wyszukany sposób.
— Przypuszczam, że tak.
Jego oczy wpatrzyły się w jej oczy i panna Fellowes poczuła nagle, że ten człowiek jest bardzo silny i prostolinijny, i że z wielką zawziętością i determinacją dąży do doprowadzenia swoich dzieł do końca. U administratora były to dobre cechy. Ale cechy te mogły oznaczać, że ci, co z nim pracują, mają bardzo ciężkie życie. Czas pokaże, pomyślała. Spojrzała mu prosto w oczy. Patrzyła w nie bez mrugnięcia.
— Nie widzę potrzeby pytania pani o pani doświadczenia zawodowe — powiedział w końcu Hoskins. — Rozmawiano już o tym z panią szczegółowo i wyszła pani z tego zwycięsko. Ja mam tylko dwa pytania.
Panna Fellowes czekała na dalszy ciąg.
— Po pierwsze — powiedział — muszę wiedzieć, czy była pani kiedykolwiek zamieszana w sprawy, które można by określić jako politycznie kontrowersyjne.
— Ja nie mam nic wspólnego z polityką, panie doktorze. Chodzę na wybory. Wtedy, kiedy znajdzie się ktoś, na kogo warto głosować, co nie zdarza się zbyt często. Ale nie podpisuję żadnych petycji ani nie biorę udziału w demonstracjach, jeżeli o to panu chodzi.
— Niezupełnie. Mówię raczej o zawodowych sporach o tych, które związane są z poglądami na to, jak należy i jak nie należy traktować dzieci.
— Znam tylko jeden sposób, w jaki należy traktować dzieci. Człowiek powinien robić wszystko, co się da, aby zaspokoić potrzeby dziecka, tak jak on sam te potrzeby rozumie. Jeżeli to brzmi zbyt prosto, to przykro mi, ale…
Hoskins uśmiechnął się.
— Także nie to miałem na myśli. Myślałem o… — Przerwał i zwilżył wargi. — Myślałem o tym, o czym mówi Bruce Mannheim. Myślałem o debacie dotyczącej metod traktowania pewnych dzieci w placówkach opiekuńczych. Rozumie pani, o co mi chodzi?
— Panie doktorze, ja zajmowałam się przeważnie dziećmi słabymi i upośledzonymi. Usiłowałam utrzymać je przy życiu i pomóc im się wzmocnić. W takiej pracy nie ma właściwie o czym debatować, prawda?
— Więc nigdy nie miała pani do czynienia na płaszczyźnie zawodowej z tak zwanymi orędownikami praw dzieci w rodzaju Bruce’a Mannheima?
— Nigdy. Czytałam trochę o panu Mannheimie w gazetach. Ale nigdy się z nim nie zetknęłam. Ani z nim, ani z nikim do niego podobnym. Gdybym wpadła na niego na ulicy, nie poznałabym go. Nie mam też wyrobionego zdania na temat tego, co on głosi. Nie jestem ani za tym, ani przeciwko temu. Hoskins najwyraźniej doznał ulgi.
— Ja nie chcę twierdzić, że jestem przeciwnikiem Bruce’a Mannheima — powiedział — ani że nie zgadzam się z jego stanowiskiem. Jednak nie chcę też, żeby nasza praca stała się celem wrogiej propagandy. Bardzo by to nam skomplikowało życie.
— Oczywiście. Jest to ostatnia rzecz, której i ja bym pragnęła.
— A więc w porządku. Możemy iść dalej. Moje następne pytanie wiąże się z tym, czego będziemy tu od pani wymagali. Panno Fellowes, czy uważa pani, że potrafi pani kochać trudne, dziwne, być może niesforne, a nawet w wysokim stopniu odrażające dziecko?
— Kochać? Nie tylko opiekować się nim?
— Kochać. Zastępować mu rodziców. Być mniej więcej jego matką, panno Fellowes. Raczej więcej niż mniej. Będzie to najbardziej samotne dziecko w całej historii świata. Nie będzie mu potrzebna jedynie opiekunka. Będzie mu potrzebna matka. Czy jest pani przygotowana na podjęcie takich obowiązków? Czy chce pani je podjąć?
Wpatrywał się w nią znowu, jak gdyby zamierzał przejrzeć ją na wylot. I jeszcze raz ona przyjęła to skupione spojrzenie z niezachwianą mocą.
— Mówi pan, że on będzie dzieckiem trudnym i dziwnym i… Jak pan to powiedział? W wysokim stopniu odrażającym. Co pan ma na myśli?
— Mówimy o dziecku prehistorycznym. To pani wie. On… albo ona, jeszcze nie znamy płci, może okazać się dzikusem, większym dzikusem niż członek jakiegokolwiek współczesnego dzikiego plemienia. Zachowanie tego dziecka może być zachowaniem wprost zwierzęcym. Może okazać się nawet zachowaniem dzikiego zwierzęcia. To mam na myśli, mówiąc, że to dziecko może być trudne.
— Panie doktorze, ja pracowałam nie tylko z wcześniakami. Miałam też do czynienia z dziećmi emocjonalnie zaburzonymi. Zajmowałam się naprawdę kłopotliwymi małymi klientami.
— Być może nie tak kłopotliwymi jak ten.
— Zobaczymy.
— Będzie on najprawdopodobniej dziki, nieszczęśliwy i wściekły. Będzie obcy w tym świecie, do którego nie należy. I przestraszony. Zostanie wyrwany ze wszystkiego, co znał, i postawiony w sytuacji prawie kompletnej izolacji. Będzie prawdziwym dipisem. Zna pani to określenie, panno Fellowes? Pochodzi z połowy zeszłego wieku, z czasów drugiej wojny światowej, podczas której ludzie wyrwani ze swego środowiska wędrowali po całej Europie i…
— Teraz na świecie panuje pokój, panie doktorze.
— Oczywiście. Ale to dziecko nie zazna spokoju. Będzie cierpiało z powodu całkowitego zniszczenia własnego życia, będzie dipisem odczuwającym najdotkliwsze cierpienia. Na dodatek bardzo małym.
— Ile będzie miało lat?
— Obecnie nie potrafimy przenieść z przeszłości za jednym zaczerpnięciem masy większej niż czterdzieści kilogramów. W tej masie mieści się nie tylko żywy osobnik, ale i jego nieożywiona otoczka izolacyjna. A więc mówimy o małym, o bardzo małym dziecku.