– Jestem pod wrażeniem. – Zrobił wszystko, by udać zdziwienie, ale był pewien, że nie dała się nabrać. – Potem mi wszystko opowiesz, dobrze?
– Jeśli ty opowiesz mi, co działo się na wieczorze kawalerskim Michaela.
– Zgoda.
– Może niekiedy lepiej zostawić więcej pola wyobraźni? – powiedziała rozbawiona, podchodząc do drrzwi. – Czas na ciebie, Robercie. Byłeś dłużej niż pół godziny.
– Czas szybko leci, gdy człowiek dobrze się bawi. – Nachylił się, aby pocałować ją w policzek, ale pod wpływem impulsu musnął jej wargi.
Nic nie powiedziała, popatrzyła tylko na niego, a on utonął w tych ogromnych, ciemnych źrenicach; jakby pogrążył się w dziwnym śnie, w którym wszystko wymykało mu się z rąk, było poza zasięgiem. I całkiem nieoczekiwanie, ze zdziwieniem zrozumiał, że toczy wewnętrzną walkę z rozpaczliwym pragnieniem wzięcia jej w ramiona i pocałowania tak, jak powinna być całowana – z pasją i żarliwie, a nie potajemnie i w pośpiechu, jak czynił to zapewne jej kochanek.
I po raz drugi tego wieczoru Robert gwałtownie cofnął się o krok.
Daisy zamknęła drzwi i oparła się o nie plecami. Drżała tak mocno, że prawie nie mogła ustać na nogach.
– To nic nie znaczyło, przekonywała się w myślach. Robert już taki jest. Pocałował ją na pożegnanie, bo jest jej przyjacielem. Ot, taki niewinny wyraz sympatii. Kiedyś już tak ją pocałował, a ona długo łudziła się, że chciał jej w ten sposób coś powiedzieć. Cóż, była wtedy dzieckiem, a teraz jest już dojrzałą kobietą.
Oderwała się w końcu od drzwi i poszła posprzątać ze stołu. Nadal nie mogła opanować drżenia rąk. Może powinna podkręcić ogrzewanie? Albo wziąć gorącą kąpiel?
Gdy w końcu zanurzyła się w ciepłej, pachnącej lawendą wodzie, uspokoiła się i zebrała myśli. Obiecała sobie, że będzie odporna na urok roztaczany przez Roberta. Nie zamierzała spotykać się z nim aż do ślubu. Ani razu. Ale pocałunek pozostawił niezatarty ślad. Usta jej nadal płonęły. Nie pomogła gorąca kąpiel ani zimny prysznic.
Robert włożył dyskietkę do komputera, kliknął polecenie „drukuj", po czym zamknął się w łazience. Musiał zmyć z siebie wrażenie brudu, które dręczyło go, od chwili gdy zaczął grzebać w prywatnym życiu Daisy. Ale woda nie pomogła mu pozbyć się poczucia winy.
Zawinął się w ręcznik i przytrzymując się umywalki, przez chwilę patrzył z obrzydzeniem na swe odbicie w lustrze. Powtarzał sobie, że robi to wszystko wyłącznie dla dobra Daisy. Kiedyś jeszcze mu za wszystko podziękuje… Nałożył na twarz piankę do golenia i wziął do ręki maszynkę. Ale zaraz ją odłożył. Ogoli się rano, gdy będzie miał pewniejszą rękę.
Mieszkanie wydało mu się bardzo ciche. Janine zawsze nastawiała muzykę albo rozmawiała przez telefon. Właściwie tęsknił za spokojem i ciszą, ale dziś czuł się bardzo nieswojo. Za chwilę zrobi coś, czego długo będzie się wstydził.
Nalał szybko drinka – potrzebował tego, by dodać sobie odwagi – a następnie zebrał kartki papieru wyplute przez drukarkę. Ze szklanką w ręce usiadł na sofie i oddał się lekturze.
W spisie adresowym Daisy figurowało sporo osób, które mógł z góry wykluczyć. Przede wszystkim kobiety. Michael zdecydowanie twierdził, że chodzi o mężczyznę… Mężczyznę, którego kochała od bardzo dawna… Właściwie od kiedy? Gdzie się poznali? Do licha, jak mógł tego nie zauważyć? To oczywiste, że Michael wiedział, kim był ów mężczyzna, ale jasno dał do zrozumienia, że nie piśnie ani słowa więcej. Dlaczego był taki tajemniczy?
Cóż, sam musi rozwikłać tę zagadkę.
Zaczął czytać listę, skreślając kobiety oraz członków rodziny. Niektórych mężczyzn, których dobrze znał, również mógł śmiało wykluczyć. Przede wszystkim skreślił siebie.
Wreszcie zostały tylko trzy sześcioliterowe imiona. Zakreślił je kółkiem.
Conrad Peterson. Nazwisko brzmiało znajomo, ale facet mieszkał w Nowej Zelandii. Jego kandydatura wydawała się mało prawdopodobna.
Samuel Jacobs. Zarówno imię, jak i nazwisko składało się z sześciu liter. Robert wykręcił numer telefonu, ale nikt nie odbierał. Trzeba będzie sprawdzić go jutro.
Drugie imię to Xavier O'Connell. Ojciec Xavier O'Connell. Robertowi zamarło serce, gdy zorientował się, że ten mężczyzna jest duchownym. Podniósł szklankę, potem ją odstawił. Zerknął na zegarek. Dochodziła jedenasta. Może nie było za późno na telefon do duchownego? Z wahaniem wykręcił numer.
– Tu St Catherine. Czym mogę służyć?
Robert nie spodziewał się, że usłyszy kobiecy głos.
– Czy… czy mógłbym rozmawiać z ojcem O'Connellem?
– Jest trochę późno. Ojciec O'Connell pewnie już śpi… Czy nie mógłby pan zadzwonić rano?
– Naprawdę muszę z nim dziś porozmawiać.
– Zobaczę, czy ojciec może podejść do telefonu – odpowiedział kobiecy głos, trochę mniej uprzejmym tonem.
Po chwili odezwał się mężczyzna z miękkim, śpiewnym, irlandzkim akcentem:
– Tu O'Connell. Czym mogę służyć?
Robert tak mocno ściskał słuchawkę, że pobielały mu dłonie.
– Nazywam się Robert Furneval. Jestem przyjacielem Daisy Galbraith…
– Robert Furneval? – Głos z namysłem powtórzył imię i nazwisko. – Syn Jennifer, prawda?
Wszystkiego się spodziewał, ale nie tego.
– Ojciec zna moją matkę? – zdumiał się szczerze.
– Owszem. Poznaliśmy się w Hongkongu jakieś dwadzieścia lat temu. Razem poszukiwaliśmy tam skarbów. Jak ona się miewa?
– Bardzo dobrze…
– A Daisy? Co u niej? Chyba nie ma kłopotów? – dodał z lekkim niepokojem w głosie. – Czy jest chora…?
– Nie, nie jest chora.
– Dzwoni pan w sprawie tego tłumaczenia? Robię je tak szybko, jak mogę, ale obawiam się, że nie jestem już tak sprawny, jak kiedyś. Do siedemdziesiątki czułem się doskonale, ale teraz oczy odmawiają mi posłuszeństwa.
Robert przełknął ślinę.
– Daisy na pewno poczeka… – zapewnił. Po raz pierwszy w życiu nie wiedział, co powiedzieć.
– A ty, mój synu? – nalegał ojciec O'Connell. – Masz jakiś problem?
– Tak, mam – przyznał szybko Robert. – Ale teraz wydaje mi się, że ojciec nie może mi pomóc. Przepraszam, że niepokoiłem o tak późnej porze.
– Nic się nie stało, drogi chłopcze. Proszę powiedzieć Daisy, żeby do mnie wpadła na szklaneczkę czegoś mocniejszego. Pan też może przyjść. Towarzystwo młodzieży zawsze sprawia mi przyjemność.
Miał o wiele lżejsze serce, gdy skreślał nazwisko Xaviera O'Connella.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Poniedziałek, dwudziesty siódmy marca. Dlaczego, na Boga, Mike i Ginny zdecydowali się pobrać? Teraz przecież wszyscy wolą żyć na kocią łapę. Do licha, dlaczego nie uciekłam przed tym wszystkim na narty?! Na pewno udałoby mi się coś złamać… Może nos? Kto chciałby mieć druhnę ze zdeformowanym nosem? Bolesne, ale o wiele mniej niż wizyta u fryzjera. I dlaczego Robert mnie pocałował?!
– To będzie łatwe.
Siedziała w salonie fryzjerskim w Mayfair owinięta od szyi do stóp w różową płachtę i mrugając oczami, starała się nie patrzeć na swe odbicie w lustrze.
– Łatwe? – Jak dotąd nikt nie odważył się stwierdzić, że jej włosy są łatwe do ułożenia.
Stylista uśmiechnął się do jej odbicia.
– Cały sekret tkwi w tym, aby nie walczyć z lokami, tylko wykorzystać ich naturalny skręt – powiedział.
– Ale ja nie lubię loków. Chcę choć raz w życiu mieć proste, gładkie włosy, takie jak dziewczyny z reklam szamponów!