Gdyby przynajmniej Robert nie włożył tej idiotycznej, żółtej kamizelki! Zupełnie się tego nie spodziewała. Przygotowała się na wszystko, tylko nie na to. Zrobił to dla niej. Wiedziała, że zrobił to dla niej i teraz oczekiwał, patrząc na nią z lekkim uśmiechem, że doceni jego wysiłek.
Próbowała. Naprawdę próbowała. Dokonywała nadzwyczajnych wysiłków, by uśmiechnąć się niefrasobliwie i przyjaźnie. Ale nie potrafiła. Wiedziała, że łzy spłynęłyby po jej policzkach i zniszczyłyby wspaniały makijaż, zrobiony specjalnie na tę okazję przez wykwalifikowaną kosmetyczkę z Londynu.
Wbiła wzrok w uroczy, mały bukiecik, który trzymała w ręce, i udawała, że nie dostrzega wymownego spojrzenia Roberta.
Japonia. Uchwyciła się tej myśli. Miała już spakowaną torbę i zarezerwowany bilet. Kochany George nie tylko pozwolił jej wyjechać, ale jeszcze skontaktował się z przyjaciółmi, u których będzie mogła się zatrzymać. A może chciał, żeby wyjechała? Powiedział przecież, że brak jej instynktu kupieckiego i powinna poświęcić się pracy naukowej. Może miał rację…
W nocy z niedzieli na poniedziałek nie zmrużyła oka z powodu pocałunku Roberta. Rzucała się bezsennie z boku na bok i bez przerwy prześladowały ją słowa matki:,jaki ojciec, taki syn" oraz „biedna Jennifer". Wyobrażała sobie, że za trzydzieści parę lat ludzie będą o niej mówić „biedna Daisy". Kochała Roberta Furnevala, a on był dokładnie taki sam, jak jego ojciec…
Gdy w poniedziałek rano zjawiła się w galerii, George zakomunikował, że wygrali dziesięć funtów na loterii, po pięć na głowę. Wygrana na loterii! To było zrządzenie losu i znak niebios. Dziadek zostawił jej w spadku trochę gotówki, która miała stanowić posag. Daisy uznała, że posag nie będzie jej potrzebny. Nadszedł czas, by zrealizować swoje marzenia.
Przez następną godzinę mętnie tłumaczyła szefowi motywy swej decyzji. George dał jej chusteczkę i cierpliwie wysłuchał potoku bezładnych słów. Słuchał o bólu, skrywanej namiętności, o miłości. Zaparzył zieloną herbatę w specjalnym czajniczku i, podczas gdy Daisy popijała ją drobnymi łykami, wykonał kilka ważnych telefonów do swoich przyjaciół. Potem odesłał ją do domu, by poczyniła stosowne przygotowania.
Nadszedł czas realizacji marzeń. Już jutro będzie w drodze do Tokio. Czeka ją nowe życie, w którym odkryje tajemnice i piękno obcej kultury.
A Robert włożył tę żółtą kamizelkę i wprowadził zamęt w uporządkowane już zdawałoby się myśli.
Zły sen.
Poprzez łzy widziała, jak Michael całuje Ginny. Potem szła u boku Roberta za nowożeńcami do zakrystii, aby podpisać akt ślubu. Najpierw zrobił to Robert.
– Ręka bardzo mi się trzęsie – szepnęła, gdy podawał jej pióro.
Wyjął chusteczkę, podniósł brodę Daisy i delikatnie osuszył łzy, tak by nie rozmazać makijażu. Na jedną ulotną chwilkę przymknęła oczy i pozwoliła mu się pocieszać.
– Oddychaj głęboko – poradził.
Zrobiła, co jej kazał, potem wzięła od niego pióro. Patrzył na nią pełnymi sympatii, ciepłymi, współczującymi oczami. To było takie dziwne… I takie nierealne.
Gdy dopełniono wszystkich formalności, wziął ją za rękę i mocno ściskał jej palce, gdy za parą młodych opuszczali zakrystię, a potem kościół.
Nieco zmieszana zerkała na pozostałe druhny. To nie tak miało być. Ale Robert naprawdę zapomniał o trzech olśniewających brunetkach, które im towarzyszyły.
Na przyjęciu druhny próbowały, naprawdę próbowały, używając rozmaitych sztuczek, zwrócić na siebie uwagę Roberta, zwabić go do jakiegoś cichego zakątka, ale okazało się, że nawet wspaniały, wiktoriański ogród zimowy nie zdołał go przyciągnąć. Oczywiście, Robert zachowywał się uprzejmie i jak zwykle był duszą towarzystwa, ale taki sam był dla wszystkich kuzynek, ciotek i babć oraz innych gości na przyjęciu.
Po raz pierwszy w życiu nie flirtował. To wprawiło Daisy w nie lada zdenerwowanie.
Uroczyste mowy zostały wygłoszone, państwo młodzi poszli się przebrać, a Robert gdzieś zniknął. Daisy skorzystała z okazji i wyślizgnęła się na taras, by uciec na chwilę od gwaru i hałasu panującego w sali balowej. Jeszcze tylko kilka minut. Gdy Ginny i Mike wyjadą, ona również ucieknie.
– Do świętego Ducha nie zdejmuj kożucha. – Robert przeszedł przez taras, zdjął z siebie żakiet i zarzucił go Daisy na ramiona. – Założę się o wszystko, że nie masz niczego pod tą sukienką – zażartował.
– Dziękuję. – Odwróciła się, czując przy sobie ciepło jego ciała. – Tam jest trochę za głośno – usprawiedliwiała się.
– Jest o wiele za głośno – powiedział, opierając się o balustradę. – To wspaniały ślub. Jeśli lubi się tego typu imprezy.
– Muszę cię rozczarować, ale ja nie lubię. Pewnie zaraz powiesz, że nie jestem romantyczna…
– A jak sobie wyobrażasz własny ślub?
Odwróciła się i popatrzyła na niego przez chwilę, a potem znów odwróciła wzrok.
– Nie zamierzam wychodzić za mąż. Zamyślam zająć się pracą naukową w dziedzinie sztuki orientalnej i podróżować po świecie.
– Poczynając od Japonii.
Przez moment, przez ułamek chwili przemknęło jej przez myśl, że odkrył jej sekret. Ale nie pozostawił jej czasu na myślenie.
– Jeśli jednak zdecydujesz się wziąć ślub, kogo chciała byś na nim widzieć? – spytał.
Mimo wszystko poczuła ulgę, że zmienił temat i zrobiła się gadatliwa.
– Och, myślę, że dwoje ludzi w jakimś cichym, spokojnym i pięknym miejscu wystarczą sobie za całe towarzystwo.
– A więc żadnych druhen? – Popatrzył na swoją kamizelkę. – I żadnego żółtego aksamitu?
– I ani jednego drużby! – zapewniła go.
– Zgadzam się z tobą w zupełności. Wyjdziesz za mnie?
Wybuchnęła śmiechem.
– Czy nie masz lepszych pomysłów, Robercie? Czy nie powinieneś teraz przywiązywać balonów albo starych butów do samochodu nowożeńców?
– To już zrobione.
– W takim razie, może zajmiesz się uwodzeniem druhen albo czymś podobnym.
Zerknął na nią wymownie.
– Zgłaszasz się na ochotnika?
– Robercie…
– Robert! Daisy! Ach, tu jesteście. – Sarah z rozwianymi od tańca włosami i głupim uśmiechem przyklejonym do ładnej buzi pojawiła się na tarasie. Gdy uważniej przyjrzała się siostrze i Robertowi, przystanęła w pół kroku. Zrozumiała, że przerwała jakąś bardzo ważną rozmowę. – Przepraszam… ale Ginny i Michael właśnie wyjeżdżają…
– Już idziemy. – Daisy oddała Robertowi żakiet i szybko wmieszała się w tłum gęstniejący na dole ozdobnej klatki schodowej. Ginny, stojąca z bukietem w ręku na górze schodów, na widok Daisy uśmiechnęła się i rzuciła bukiet ponad głowami zebranych gości.
Ktoś stojący za nią chwycił bukiet. Rozległ się głośny szmer. To był Robert. Stał za Daisy i złapał kwiaty, które Ginny rzuciła w tę stronę.
Była to okazja do ciętego dowcipu, jakiejś ostrej, znaczącej uwagi, która wszystkich by rozśmieszyła. Ale Daisy całkiem zabrakło konceptu i gdy Robert z lekkim ukłonem przekazał jej bukiet, potrafiła jedynie go przyjąć przy wtórze chóralnych „achów" i „ochów", rozlegających się wśród zgromadzonych gości.
Trwało to zaledwie kilka sekund, ale jej wydawało się, że minęła wieczność, nim wszyscy wyszli za Michaelem i Ginny przed dom, by wśród błysków fleszy pomachać nowożeńcom na pożegnanie.
– Nie rozumiem. Co się stało? – Jakby samo latanie nie było już dość stresujące, pomyślała z irytacją. – Rezerwacja została przecież potwierdzona w ubiegłym tygodniu.
Pracownica biura podróży obdarzyła Daisy profesjonalnym, w zamyśle uspokajającym uśmiechem.