– Dziewiąta trzydzieści? – Zmarszczył brwi, jakby nie mógł uwierzyć w to, co właśnie usłyszał.
– Może lepiej o dziesiątej – powiedziała. – Obawiam się, że będziemy musieli zrezygnować z kolacji.
– Naprawdę? Ale dasz radę pójść na przyjęcie? – W jego głosie pojawił się cień niepokoju, który dostarczył Daisy niemałej satysfakcji. – Chyba nie znalazłaś sobie chłopaka? Jesteś przecież moją dziewczyną, dobrze o tym wiesz.
– Nie jestem – zaprzeczyła, uśmiechając się swoim najsłodszym uśmiechem. – Jestem twoją przyjaciółką. A to wielka różnica. – Robert nie wytrzymał z żadną ze swoich dziewczyn dłużej niż dwa miesiące. – Ale ponieważ i tak wybierałam się na imprezę do Monty'ego, cieszę się, że będziesz mi towarzyszył. – Od czasu do czasu musiała mu przypomnieć, że nie była na każde jego skinienie. Nawet za cenę wyrzeczenia się dobrej kolacji w jakiejś modnej restauracji. A co tam, własnoręcznie zrobiona kanapka w zupełności wystarczy.
A potem, gdy już uznała, że utarła mu trochę nosa i wprowadziła nieco zamętu do jego uporządkowanego świata, nadstawiła mu policzek do pocałowania. I jak zwykle pod wpływem niewinnego, przyjacielskiego gestu Roberta aż zadrżała z podniecenia.
Oczywiście mogła przedłużyć ten uścisk, jak również przedłużyć lunch, delektując się jeszcze kawą i deserem, ale rola młodszej siostry, w jaką się wcieliła, wymagała zachowania dystansu.
– Dzięki za lunch, Robercie – rzuciła z wymuszoną swobodą. – Do zobaczenia w sobotę. – A potem, nie oglądając się za siebie, wyszła z restauracji.
Dzisiaj było jej trudniej nie wypaść z roli. O wiele trudniej. Robert nie był aktualnie z nikim związany, nie spieszył się do żadnej ślicznotki. Może dlatego narobiła tyle zamieszania z powodu głupiej sukni. Nie tyle po to, by rozbawić Roberta, ale by opędzić się od niebezpiecznych myśli.
Jakże byłoby miło zapomnieć o przymiarce i zaproponować mu spacer po parku, wziąć go za rękę, a potem pod pretekstem pokazania nowego komputera zaciągnąć do swego mieszkania i tam napoić kawą i brandy…
Kłopot jednak polegał na tym, że zbyt dobrze znała. Roberta. Znała wszystkie jego słabostki. Dziś, gdy rzuciła go dziewczyna, z czym nie potrafił się jeszcze pogodzić, być może zechciałby sprawdzić, co Daisy Galbraith ukrywa pod niezbyt kobiecymi fatałaszkami, w których zwykle paradowała.
Ale co byłoby jutro? Albo za tydzień? A może nawet za miesiąc czy dwa, gdy jakaś inna, elegancka i piękna kobieta zawróci mu w głowie?
Wtedy nie byłoby już nic. Skończyłyby się wspólne lunche, weekendowe wypady na ryby czy do parku. Wiedziała, że nie mogliby się już spotykać, bo czuliby się w swym towarzystwie bardzo niezręcznie.
Co gorsza, musiałaby udawać, że nic się właściwie nie stało. W przeciwnym wypadku jej brat, Michael, nigdy nie wybaczyłby swemu najlepszemu przyjacielowi, że ten złamał jej serce.
Czasami desperacko rozważała takie rozwiązanie, łudząc się, że romans z Robertem być może wyleczyłby ją z tego fatalnego zauroczenia. Ale za każdym razem beształa się w myślach za tak idiotyczny pomysł. Mogła być szalona, ale nie była głupia. Kochała go od chwili, gdy ze swego wysokiego krzesełka zerkała zalotnie na siedmiolatka, który przychodził do jej brata na podwieczorek.
A poza tym wyleczenie się z tej miłości było ostatnią rzeczą na ziemi, na jakiej jej zależało.
– Jeszcze kawy, proszę pana?
Robert zaprzeczył ruchem głowy, zabrał z tacki kartę kredytową, a potem, pod wpływem nagłego impulsu, poderwał się od stolika i szybko pomaszerował w stronę drzwi, mając nadzieję, że złapie tam jeszcze Daisy i razem przejdą przez park. Daisy lubiła spacerować i zawsze nosiła wygodne buty. Była miłym kompanem. Od zawsze – nawet już wówczas, gdy jako małe dziecko, wiecznie włóczyła się za nim i za Michaelem.
Robert zmarszczył brwi. Żółć? Co złego jest w żółci lub w… kaczątkach?
Stojąc na chodniku przed restauracją, wypatrzył wśród tłumu falującą burzę jasnych włosów. Daisy właśnie wchodziła do parku i Robert zrozumiał, że już nie zdoła jej dogonić. No cóż, zobaczą się w sobotę. Ale gdy wsiadał do taksówki, miał iście gradową minę.
O dziesiątej… Co na Boga Daisy zamierzała robić do dziesiątej wieczorem?
Patrząc na siebie, rozebraną do bielizny, w rzędzie ogromnych luster, Daisy czuła się coraz bardziej nieswojo. Poczuła natomiast wdzięczność, gdy wreszcie odziano ją w żółty aksamit, mimo że fason sukni uznała za okropny. Miast maskować wady, jeszcze bardziej podkreślał jej zbyt szczupłą i płaską figurę.
Krawcowa, z ustami pełnymi szpilek, zbierała materiał na plecach. Gdy skończyła, skinęła głową z satysfakcją.
– Gotowe. Przyjdź na początku przyszłego tygodnia.
Czy nie dałoby się jej przekupić, by niby przypadkiem poplamiła to żółte paskudztwo kawą albo atramentem? – zastanawiała się Daisy.
– O co chodzi? – spytała krawcowa. – Nie podoba ci się?
Żółty zupełnie nie pasuje do mojej cery.
– Nie martw się. Przy odpowiednim makijażu będziesz naprawdę ładną druhną – pocieszyła ją krawcowa.
– O Boże, tego by jeszcze brakowało! W żadnym wypadku nie zamierzała współzawodniczyć z innymi druhnami, choć było to największym marzeniem jej matki.
– Daisy! – Ginny pojawiła się w drzwiach, a za nią pozostałe dorosłe druhny. Wszystkie były czarnowłose i porywająco piękne. Robert będzie miał wspaniałe pole do popisu, pomyślała Daisy z przekąsem. – Przyszłaś za wcześnie?
– Nie, kochana, to wy się spóźniłyście.
– Och, Boże, rzeczywiście! Byłyśmy u kosmetyczki. Też powinnaś się tam wybrać.
Tę uwagę można było zrozumieć dwojako. Jednak Daisy doszła do wniosku, że Ginny z pewnością nie chciała być uszczypliwa, gdyż złośliwość nie leżała w jej charakterze. Daisy nie miała wiele do zarzucenia swojej cerze, narzekała natomiast na zbyt duży nos i za szerokie usta. Kosmetyczka niewiele mogła tu poradzić.
Do biura wróciła przygnębiona.
– Och, Daisy, już jesteś?
– Owszem, to chyba widać. I prawdopodobnie będzie tu przez resztę swoich dni. Wzięła się w garść; użalanie się nad sobą jeszcze nikomu nie wyszło na dobre.
– O co chodzi, George? Ostrzegałam, że mogę się spóźnić.
– Naprawdę? – George Latimer dobiegał siedemdziesiątki i choć mało kto mógł równać się z nim wiedzą na temat sztuki orientalnej, jego pamięć pozostawiała wiele do życzenia.
– Byłam u krawcowej – przypomniała mu Daisy.
– Chyba byłaś także na lunchu z Robertem Furnevalem? – spytał z zadumą w głosie.
Daisy odwróciła się zdziwiona. Była pewna, że nie wspominała o spotkaniu z Robertem…
– Skąd wiesz?
– Ubranie cię zdradza, moja droga – wyjaśnił szybko George. – Jesteś dziś od stóp do głów spowita w coś burego. Boisz się, że jeśli odsłonisz nieco swoje wdzięki, Robert rzuci się na ciebie? Wybacz, ale odniosłem wrażenie, że większość młodych kobiet byłaby tym zachwycona.
Jej udawane zdziwienie nie wyprowadziło George'a w pole. Może chwilami miewał kłopoty z pamięcią, ale jego spostrzegawczości nic nie można było zarzucić.
– Nie wiedziałam, że znasz Roberta – powiedziała, ignorując pytanie.
– Spotkaliśmy się kiedyś przelotnie. Znam natomiast jego matkę. Urocza kobieta. Wiesz zapewne, że jest autorytetem w dziedzinie sztuki japońskiej. Gdy usłyszała, że szukam asystentki, zadzwoniła do mnie i zasugerowała, bym cię zatrudnił.
Daisy aż usiadła z wrażenia.
– Nie miałam o tym pojęcia. – Jennifer Furneval zawsze była dla niej uprzedzająco miła, zupełnie jakby współczuła chudemu podlotkowi, który kręcił się wokół jej syna w nadziei, że zostanie zauważony. Nigdy nie dała po sobie poznać, że zna prawdziwy powód zainteresowania Daisy sztuką orientalną. Wprost przeciwnie, pożyczała i polecała jej różne książki, które stanowiły doskonały pretekst do odwiedzania domu Furnevalów. Również ona namówiła Daisy na studia na wydziale historii sztuki.