Na prawo i lewo było tak samo, dopóki oko nie napotkało wstęgi spadającej z nieskończoności. Łuk — błękitno-granatowa szachownica — wznosił się, zwężał, zaginał do góry i zbiegał w wąską wstążkę, która ginęła za skurczonym słońcem.
Ta część Pierścienia minęła właśnie punkt najbardziej oddalony od słońca, które jednak w dalszym ciągu mogło wypalić oczy.
Louis zamrugał i potrząsnął głową, oślepiony i oszołomiony. Te odległości potrafiły zahipnotyzować, zmusić do wpatrywania się w nieskończoność przez całe godziny lub dni. Czym jest jeden człowiek wobec tak ogromnego wytworu techniki?
Louisem Wu. Nie było na Pierścieniu drugiego takiego jak on. Chwycił się tej myśli. Zapomnij o nieskończoności, skoncentruj się na szczegółach.
Tam, trzydzieści pięć stopni w górę Łuku: ciemniejsza niebieska plama.
Louis wyregulował powiększenie w okularach. Przylegały ściśle do hełmu, ale należało trzymać głowę nieruchomo. Plama okazała się oceanem, elipsą ciągnącą się w poprzek prawie całego Pierścienia, z grupami wysp widocznymi w przerwach w pokrywie chmur.
Nieco wyżej, na drugiej odnodze Łuku znalazł jeszcze jeden Ocean Wielki, wyglądający jak poszarpana, czteroramienna gwiazda, pokropkowana podobnymi skupiskami drobnych wysepek — drobnych z tej odległości, z której Ziemię ledwo dałoby się dostrzec gołym okiem.
Znowu zaczęło go ogarniać znajome uczucie. Celowo spojrzał w dół, badając bliżej położone obszary.
Niemal pod nimi, kilkaset mil w kierunku obrotu Pierścienia, o ścianę opierał się, jak pijany, półstożek jakiejś góry. Wydawał się dziwnie regularny. Tworzyły go półokręgi: nagi, brudnoszary szczyt; poniżej pas bieli, prawdopodobnie śniegu i lodu; na końcu zieleń sięgająca aż do podnóża.
Góra była samotna. W kierunku obrotu, aż po granice zasięgu okularów, ciągnęło się płaskie, pionowe urwisko krawędzi. Prawie. Jeśli to wybrzuszenie na granicy widzialności było następną górą, to znajdowała się ona cholernie daleko. Niemal dawało się zauważyć, jak w tej odległości Pierścień zaczyna się zakrzywiać. Następne wybrzuszenie pojawiało się w kierunku przeciwnym do obrotu. Louis popatrzył spode łba. Odłożyć do archiwum dla przyszłych badań.
Na wprost i nieco w prawo, zgodnie z ruchem obrotowym, widniał obszar lśniącej bieli, jaśniejszy niż ląd, jaśniejszy niż morze. Nasuwał się na niego granatowy skraj nocy. Sól — pomyślał w pierwszej chwili Louis. Był to duży obszar. Pochłonąłby kilkadziesiąt mórz Pierścienia, niektórych wielkości jeziora Huron, a niektórych — Morza Śródziemnego. Jaśniejsze punkty zbliżały się i cofały jak fale… Ach tak.
— Pole słoneczników. Chmee spojrzał.
— To, które mnie poparzyło, było większe.
Słoneczniki Slavera były tak stare, jak Imperium Slavera, które zginęło ponad miliard lat temu. Podobno Slaverowie hodowali te rośliny wokół swoich posiadłości, dla obrony. Nadal znajdowano je na niektórych światach w poznanej części kosmosu. Wykarczowanie ich jest trudną sprawą. Nie da się słoneczników zwyczajnie wypalić działem laserowym. Odbiłyby wiązkę.
Pozostawało tajemnicą, skąd srebrne kwiaty wzięły się na Pierścieniu. Swojego czasu Mówiący-do-Zwierząt leciał skuterem nad powierzchnią Pierścienia, kiedy rozdarcie w chmurach wystawiło go na działanie roślin. Blizny już prawie zniknęły…
Louis ustawił w okularach maksymalne powiększenie. Równa, zaokrąglona linia odgraniczała niebiesko-zielono-brązową powierzchnię, podobną do ziemskiej, od pola srebrnych słoneczników. Granica zakrzywiała się do środka, do połowy otaczając jedno z większych mórz.
— Louis! Spójrz na krótką, czarną linię, tuż za słonecznikami, przeciwnie do kierunku obrotu.
— Widzę. — Czarna plama na bezkresnym, słonecznym obszarze, jakieś tysiąc mil od miejsca, gdzie stali. Co to mogło być? Ogromne złoże węgla? Nie, żadne skały organiczne nie utworzyłyby się na Pierścieniu. Cień? Co mogłoby rzucać cień w wieczne południe?
— Chmee, myślę, że to latające miasto.
— Tak… W najgorszym przypadku jakiś ośrodek cywilizacji. Powinniśmy porozmawiać z mieszkańcami.
W niektórych starych miastach znaleźli latające budynki. Dlaczego nie miałoby istnieć i latające miasto? Oczywiście będą musieli zachować ostrożność.
— Powinniśmy — powiedział Louis — wylądować w sporej odległości od tego miejsca i wypytać tubylców. Nie chciałbym zostać przyjęty ozięble. Jeśli udało im się zachować miasto, muszą być twardzi. Powiedzmy, że wylądujemy na skraju pola słoneczników…
— Dlaczego tam?
— Słoneczniki zagrażają środowisku. Może miejscowi chętnie skorzystaliby z naszej pomocy. Bylibyśmy pewniejsi powitania. Najlepiej Ukryty, co o tym sądzisz?
Brak odpowiedzi.
-Najlepiej Ukryty? Wzywam Najlepiej Ukrytego… Chmee, sądzę, że nas nie słyszy. Ściana pochłania sygnały.
-. Nie nacieszymy się długo wolnością. Widziałem w ładowni za lądownikiem dwie sondy. Lalecznik użyje ich jako przekaźników. Czy chciałbyś mi coś powiedzieć, korzystając z chwilowej swobody?
— Omówiliśmy wszystko ostatniej nocy.
— Nie całkiem. Nasze motywy nie są takie same, Louis. Moim zdaniem, zależy ci na uratowaniu życia. Poza tym chcesz mieć wolny dostęp do prądu. Jeśli chodzi o mnie, chcę żyć i być wolny, ale chcę również zadośćuczynienia. Dwugłowy porwał kzina. Musi tego pożałować.
— Kupuję to. Mnie także porwał.
— Co uzależniony może wiedzieć o honorze? Lepiej nie stawaj mi na drodze, kolego.
— Właśnie zamierzałem ci nieśmiało przypomnieć — powiedział Louis — że to ja znalazłem sposób wydostania się z Pierścienia. Beze mnie nigdy nie zabrałbyś do domu „Szczęśliwego Trafu”, żeby zdobyć imię.
— Nie byłeś wtedy uzależniony.
— Teraz też już nie jestem. I nie nazywaj mnie kłamcą.
— Ja nie…
— Przestań. — Kątem oka dostrzegł, że coś przesuwa się na tle gwiazd. Chwilę później w słuchawkach odezwał się głos Najlepiej Ukrytego.
— Proszę, wybaczcie mi tę zwłokę. Co postanowiliście?
— Prowadzić poszukiwania — odparł Chmee krótko. Odwrócił się do lądownika.
— Podajcie mi szczegóły. Nie jestem zadowolony, że ryzykuję jedną z moich sond, by utrzymać łączność. Głównym zadaniem tych sond jest uzupełnienie paliwa.
— Zabierz swoją sondę w bezpieczne miejsce — zaproponował Chmee lalecznikowi. — Opowiemy ci wszystko, kiedy wrócimy.
Sonda wylądowała na krawędzi z pomocą kilku małych dysz. Był to pękaty cylinder o długości dwudziestu stóp. Najlepiej Ukryty powiedział:
— Żartujesz sobie. Ryzykujecie moim lądownikiem. Zamierzacie przeszukać podstawę krawędzi?
Tego wzbudzającego dreszcze kontraltu, tego rozkosznego kobiecego głosu każdy lalecznik-kupiec uczył się od swojego Poprzednika. Może uczyli się też innego tonu, który działał na kobiety. Na mężczyzn ten głos miał piorunujący wpływ i Louis był tym oburzony.
— Na lądowniku są kamery, prawda? Po prostu patrz — powiedział.
— Mam twojego drouda. Wyjaśnij to.
Ani Louis, ani Chmee nie raczyli odpowiedzieć.
— Bardzo dobrze. Zostawiłem otwartą linię dysków transferowych między lądownikiem a „Igłą". Sonda będzie działała jako przekaźnik. A jeśli chodzi o twojego drouda, Louis, możesz go odzyskać, kiedy nauczysz się posłuszeństwa.
I to — pomyślał Louis — rozwiązuje problem.