Czy wszystkie były mapami prawdziwych światów? Prill nie wiedziała. Mapy musiały zostać sporządzone na długo przed pojawieniem się jej gatunku.
Gdzieś tam zostawił Teelę i Poszukiwacza. Muszą nadal być na tym obszarze. Biorąc pod uwagę odległości na Pierścieniu i miejscową technikę, nie mogli zajść daleko w ciągu dwudziestu trzech lat. Znajdowali się trzydzieści pięć stopni w górę Łuku — Pięćdziesiąt osiem milionów mil stąd.
Louis naprawdę nie chciał znowu spotkać się z Teelą.
Minęły trzy godziny. Wyciągnął rękę i delikatnie potrząsnął Chmee. Wielkie ramię zamachnęło się błyskawicznym ruchem. Budzący cofnął się, ale nie dość szybko. Chmee zamrugał.
— Louis, nigdy nie budź mnie w ten sposób. Potrzebujesz autolekarza?
Na ramieniu uderzonego widniały dwa głębokie cięcia. Czuł, jak krew przesiąka mu koszulę.
— Za chwilę. Popatrz. — Wskazał na mapę Ziemi, małe wysepki oddalone od pozostałych archipelagów. Chmee przyjrzał się.
— Kzin — oznajmił.
— Co?
— Mapa Kzinu. Tam. Louis, sądzę, że myliliśmy się, zakładając, że to są miniaturowe mapy. Są pełnowymiarowe, w skali jeden do jednego.
W odległości pół miliona mil od mapy Ziemi znajdowało się inne skupisko wysp. Podobnie jak na mapie Ziemi, widziane od strony bieguna oceany były zniekształcone, ale kontynenty nie.
— To jest Kzin — potwierdził Louis. — Dlaczego tego nie zauważyłem? A ten dysk z przecinającym go kanałem to Jinx. Ta mniejsza czerwono-pomarańczowa plamka to musi być Mars. — Zamrugał oczami, oszołomiony. Koszulę miał mokrą od krwi. — Możemy się tym zająć później. Pomóż mi wejść do autolekarza.
ROZDZIAŁ IX
Pasterze
Spał w autolekarzu.
Cztery godziny później — z lekko zesztywniałym ramieniem, które przypominało, by nigdy nie dotykać śpiącego kzina — Louis zajął swoje miejsce.
Na zewnątrz nadal panowała noc. Chmee miał na ekranie Ocean Wielki.
— Jak się czujesz? — zapytał.
— Przywrócony do zdrowia, dzięki nowoczesnej medycynie.
— Rany nie wytrąciły cię z równowagi. A przecież to musiał być ból i szok.
— O, przypuszczam, że pięćdziesięcioletni Louis Wu wpadłby w histerię, ale ja cholernie dobrze wiedziałem, że mam pod ręką autolekarza. A o co chodzi?
— Z początku wydawało mi się, że musisz mieć odwagę kzina. Potem zacząłem zastanawiać się, czy uzależnienie od prądu nie uczyniło cię niezdolnym do reagowania na pomniejsze bodźce.
— Przyjmijmy, po prostu, że to odwaga, dobrze? Jak ci idzie?
— Nieźle. — Kzin wskazał palcem. — Ziemia. Kzin. Jinx; dwa szczyty wyrastają ponad atmosferę, jak wschodni i zachodni biegun Jinx. To jest mapa Marsa. A to Kdat, planeta niewolników…
— Już nie.
— Kdatlyno byli naszymi niewolnikami. Podobnie jak Pierinowie, a to jest ich świat, jak sądzę. A spójrz tu, powinieneś wiedzieć: czy to macierzysta planeta Trinoków?
— Tak, a obok, jak sądzę, jest ta, którą zasiedlili. Możemy zapytać Najlepiej Ukrytego, czy posiada mapy.
— To wydaje się pewne.
— Zgoda! Ale co to jest? To nie jest lista światów podobnych do Ziemi. I jest tu z pół tuzina innych, których w ogóle nie potrafię zidentyfikować.
Chmee prychnął.
— To oczywiste dla każdego, kto obdarzony jest choć odrobiną inteligencji. Patrzysz na listę potencjalnych wrogów, istot inteligentnych lub prawie inteligentnych, które mogą pewnego dnia zagrozić Pierścieniowi. Pierinowie, kzinowie, Marsjanie, ludzie, trinokowie.
— A jak się ma do tego Jinx? Chmee, nie mogli przecież zakładać, że bandersnatche przylecą kiedyś do nich na statkach wojennych. Są wielkie jak dinozaury i bezrękie. A Down ma także obdarzonych inteligencją mieszkańców. Więc gdzie jest?
— Tam.
— Tak. To robi wrażenie. Grogowie nie są tak oczywistym zagrożeniem. Całe życie spędzają siedząc na jednej skale.
— Budowniczowie Pierścienia odkryli wszystkie te gatunki i zostawili mapy jako wiadomość dla swoich potomków. Zgadza się? Ale nie odkryli świata laleczników.
— Czyżby?
— I wiemy, że wylądowali na Jinx, Znaleźliśmy szkielet bandersnatcha w czasie pierwszej wyprawy.
— Tak było. Może odwiedzili wszystkie te światy. Zmieniło się światło i Louis zobaczył, jak cień nocy przesuwa się w kierunku przeciwnym do ruchu obrotowego.
— Już prawie pora na lądowanie — powiedział.
— Gdzie proponujesz?
Pole słoneczników jaśniało przed nimi w świetle słonecznym.
— Skręćmy w lewo. Podążaj za terminatorem. Leć, dopóki nie zobaczysz odpowiedniego miejsca. Musimy wylądować przed świtem.
Chmee zakręcił szerokim lukiem. Louis wskazał palcem.
— Widzisz to miejsce, gdzie granica przybliża się do nas, gdzie słoneczniki ciągną się po obu stronach morza? Myślę, że mają kłopoty z pokonaniem przeszkody wodnej. Wylądujmy na przeciwległym brzegu.
Lądownik zanurkował w atmosferę. Wokół kadłuba i przed nim pojawiły się płomienie, przesłaniając widok białym dymem. Chmee utrzymywał pojazd na dużej wysokości, wolno wytracając prędkość i schodząc niżej, kiedy to było możliwe. Pod nimi przesuwało się morze. Jak wszystkie morza na Pierścieniu, uformowano je dla wygody z bardzo rozwiniętą linią brzegową, tworzącą zatoki i plaże, oraz łagodnym spadkiem do jednakowej głębokości. Były tam skupiska wodorostów, liczne wyspy i plaże z czystym, białym piaskiem. W kierunku przeciwnym do ruchu obrotowego ciągnęła się rozległa trawiasta równina.
Słoneczniki dwiema odnogami próbowały otoczyć morze. Przez pole płynęła zakolami rzeka, tworząc deltę przy ujściu. Z lewej strony srebrne kwiaty wrzynały się w bagniste brzegi rzeki. Louis niemal wyczuwał ich ruch, wolny jak marsz lodowców.
Słoneczniki zauważyły lądownik.
Z dołu eksplodowało światło, oślepiając Chmee i Louisa. Okno pociemniało w jednej chwili.
— Nie obawiaj się — powiedział Chmee. — Na tej wysokości nie możemy w nic uderzyć.
— Głupie rośliny wzięły nas prawdopodobnie za ptaka. Widzisz coś?
— Widzę tablicę przyrządów.
— Przelećmy jeszcze pięć mil. Zostawmy je za sobą.
Okno rozjaśniło się parę minut później. Horyzont za nimi płonął; słoneczniki nadal próbowały. Przed nimi… tak.
— Wioska!
Chmee obniżył lot, żeby przyjrzeć się z bliska. Wioska była zamkniętym podwójnym kręgiem chat.
— Wylądować pośrodku?
— Nie robiłbym tego. Wyląduj na skraju. Chciałbym wiedzieć, co uważają za swoje uprawy.
— Niczego nie spalę.
Milę nad wioską Chmee za pomocą silnika plazmowego wyhamował lądownik. Posadził go w wysokiej trawie porastającej równinę. W ostatniej chwili Louis zobaczył, że trawa się rusza… Spostrzegł, jak trzy stworzenia, podobne do zielonych, karłowatych słoni, wstają, unoszą krótkie, spłaszczone trąby, wydając ostrzegawczy bek, i rzucają się do ucieczki.
— Tubylcy muszą być pasterzami — stwierdził Louis. — Wywołaliśmy popłoch. — Do ucieczki dołączyło więcej zielonych zwierząt. — Cóż, dobry lot, kapitanie.
Instrumenty pokazały, że atmosfera przypomina ziemską. Nic dziwnego. Louis i Chmee nałożyli stroje ochronne z podobnego do skóry, ale nie tak nieprzyjemnie sztywnego materiału, który pod wpływem uderzenia włócznią, strzałą lub kulą stawał się twardy jak stal. Zabrali ultradźwiękowe pistolety obezwładniające, komunikatory i gogle. Zeszli pochylnią w sięgającą do pasa trawę.