Chaty stały blisko siebie, otoczone płotami. Słońce znajdowało! się oczywiście w zenicie. Był świt i mieszkańcy powinni już się budzić. Zewnętrzne ściany chat nie miały okien, z wyjątkiem! jednej, dwa razy wyższej od pozostałych, która miała nawet balkon. Być może już ich zauważono.
Kiedy Chmee i Louis podeszli bliżej, mieszkańcy już wstali. Całą gromadą przeskoczyli przez płot, pokrzykując na siebie] falsetem. Byli niscy, podobni z wyglądu do ludzi, czerwoni i biegli! jak szatany. Nieśli sieci i włócznie. Louis zobaczył, że Chmee] wyciąga pistolet, więc wyciągnął swój. Czerwone istoty wyminęły obcych i pobiegły dalej.
— Czy nas obrażono? — zapytał Chmee.
— Nie, biegną, oczywiście, żeby zatrzymać zwierzęta. Chodźmy. Może ktoś został w domu.
Ktoś został. Kilkanaścioro czerwonoskórych dzieci przyglądało się im zza płotów, kiedy podchodzili. Były chude; nawet niemowlęta były wychudzone jak szczeniaki chartów. Louis zatrzymał się przy płocie i uśmiechnął do nich. Nie zwróciły na niego uwagi. Większość skupiła się wokół Chmee.
Wewnątrz kręgu chat była naga ziemia. Koło ułożone z kamieni wytyczało wypalone miejsce na ognisko. Jednonogi mężczyzna! wyszedł o kuli z jednego z budynków i zbliżał się krokiem, który Louis uznał za trucht. Miał na sobie coś w rodzaju krótkiej spódniczki z wyprawionej skóry, z ozdobnym sznurowaniem. Jego uszy były duże i sterczące; jedno z nich naderwane. Zęby miał zaostrzone… czy rzeczywiście? Wszystkie dzieci uśmiechały się, a ich zęby były również zaostrzone; nawet u niemowląt. Nie. Musiały takie wyrastać.
Starzec zatrzymał się przy płocie. Uśmiechnął się i zadał jakieś pytanie.
— Nie mówię jeszcze twoim językiem — odpowiedział Louis. Stary mężczyzna skinął głową. Wykonał ręką zamaszysty gest: zaproszenie?
Jedno z dzieci zdobyło się na odwagę i podskoczyło. Wylądowało, a raczej wylądowała — dzieci nie nosiły spódniczek — na ramieniu Chmee, zagrzebała się w futrze i zaczęła poszukiwania. Chmee stał nieruchomo.
— Co powinienem teraz zrobić? — zapytał.
— Nie jest uzbrojona. Nie mów jej, jaki jesteś niebezpieczny. — Louis przeszedł przez płot. Stary mężczyzna cofnął się przed nim. Chmee ruszył za kompanem, ostrożnie, z dziewczynką na ramieniu, wczepioną w gęste futro.
Usadowili się przy ognisku: Louis, Chmee i jednonogi mężczyzna, otoczeni przez dzieci. Zaczęli uczyć komunikatory miejscowego języka. Dla Ziemianina była to rutyna. Co dziwniejsze, wyglądało to na rutynę również dla starca; nie zaskoczyły go nawet głosy komunikatorów.
Nazywał się Shivith hooki-Furlaree jakośtam. Miał wysoki i piskliwy głos. Jego pierwsze zrozumiałe pytanie brzmiało:
— Co jecie? Nie musicie mówić.
— Ja jem rośliny oraz ryby i mięso pieczone na ogniu. Chmee je surowe mięso — odpowiedział Louis i to wystarczyło.
— My również jemy surowe mięso. Chmee, jesteś niezwykłym gościem. — Shivith zawahał się. — Muszę ci to powiedzieć. My nie robimy rishathra. Nie gniewaj się. — Przy słowie „rishathra” komunikator tylko zabuczał.
— Co to jest rishathra? — zapytał Chmee. Starzec zdziwił się.
— Myśleliśmy, że to słowo jest wszędzie takie samo. — Zaczął wyjaśniać. Chmee był dziwnie milczący, kiedy zagłębiali się w temat, posługując znanymi słowami.
Rishathra oznaczała seks uprawiany poza własnym gatunkiem.
Wszyscy znali to słowo. Wiele gatunków praktykowało rishathrę. Dla niektórych mógł to być sposób kontroli urodzeń; dla innych pierwszy krok w stronę umowy handlowej. Dla niektórych było to tabu. Ludzie nie potrzebowali tabu. Po prostu nie mogli tego robić. Sygnały seksualne były niewłaściwe; może to kwestia odmiennych feromonów.
— Musicie pochodzić z bardzo daleka, jeśli nie wiecie o tym — stwierdził starzec.
Louis opowiedział o sobie, o tym, jak przyleciał z gwiazd poza Łukiem. Nie, ani on, ani Chmee nie praktykowali rishathry, chociaż istniała wśród gatunków duża różnorodność. (Przypomniał sobie wunderlandzką dziewczynę o stopę wyższą i piętnaście funtów lżejszą od niego — jak piórko w jego ramionach.) Opowiedział o różnych światach i obdarzonych inteligencją istotach, ale pominął temat wojen i broni.
Plemiona ludzi wypasały wiele gatunków zwierząt. Lubili różnorodność, ale nie lubili głodu, a zwykle niemożliwe było hodowanie stad różnych zwierząt jednocześnie. Plemiona ludzi śledziły się nawzajem, żeby handlować biesiadami. Czasami handlowali stadami. Brzmiało to jak kupczenie całymi stylami życia; moglibyście spędzić pół falana na wzajemnej nauce, zanim odejdziecie. (Falan to dziesięć obrotów Pierścienia, siedemdziesiąt pięć dni po trzydzieści godzin każdy).
Czy pasterze zmartwią się, że w wiosce są obcy? Shivith powiedział, że nie. Dwaj obcy nie stanowią zagrożenia.
Kiedy wrócą? W południe, odpowiedział Shivith. Musieli się spieszyć; zaczęła się paniczna ucieczka. Gdyby nie to, zostaliby, żeby porozmawiać.
— Musicie jeść mięso zaraz po zabiciu zwierzęcia? — zapytał Louis.
Shivith uśmiechnął się.
— Nie. Pół dnia jest w porządku. Dzień i noc to za długo.
— Czy kiedykolwiek…
Chmee wstał nagle. Łagodnie zestawił dziewczynkę i wyłączył komunikator.
— Louis, potrzebuję ćwiczeń i samotności. Okres uwięzienia zagroził mojemu zdrowiu psychicznemu! Jestem ci potrzebny?
— Nie. Hej…
Kzin był już za płotem. Obejrzał się.
— Nie zdejmuj ubrań — zawołał za nim Louis. — Z pewnej odległości nie da się rozpoznać, że jesteś rozumną istotą. Nie zabijaj zielonych słoni.
Chmee pomachał ręką i skoczył w zieloną trawę.
— Twój przyjaciel jest szybki — powiedział Shivith.
— Ja również powinienem iść. Mam pewien pomysł.
Podczas pierwszej wizyty na Pierścieniu główną ich troską było przeżycie i ucieczka. Dopiero później, w bezpiecznym i znajomym otoczeniu Resht na Ziemi, ożyło sumienie Louisa Wu. Wtedy przypomniał sobie o zniszczeniu miasta.
Czarne prostokąty tworzyły krąg wewnątrz Pierścienia. Było ich dwadzieścia, utrzymywanych powierzchnią do słońca za pomocą cienkiej, prawie niewidzialnej nici. Nić pozostawała napięta, ponieważ prostokąty wykonywały wokół słońca ruch obrotowy z szybkością większą od orbitalnej.
„Kłamca”, spadając po utracie silników na słońce, uderzył w nić i rozerwał ją. Pojedynczy jej fragment, długości tysięcy mil, — opadła jak ciemna chmura na zamieszkane miasto. Louis potrzebował nici do holowania rozbitego „Kłamcy". Znaleźli jej koniec, przyczepili do swojego prowizorycznego wehikułu — latającego więzienia Halrloprillalar — i ciągnęli „Kłamcę” za sobą. Louis nie wiedział dokładnie, co się stało z miastem, ale mógł się domyślać. Nić była cienka jak babie lato i na tyle mocna, by przeciąć metal kadłuba. Musiała przecinać budynki, kiedy jej zwoje rozwijały się.
Tym razem tubylcy nie powinni ucierpieć, tylko dlatego, że przybył Louis Wu. Odzwyczajał się właśnie od prądu; nie chciał jeszcze do tego poczucia winy. Jego pierwszym dokonaniem w czasie tej wizyty było wzniecenie paniki wśród stada. Miał zamiar naprawić swój błąd. To była ciężka fizyczna praca.