Выбрать главу

Czy mógł wiedzieć, że Louis Wu przebywa w kanionie? Louis musiał się stąd wydostać, teraz. Po ścianie kanionu do statku.

Dlatego właśnie majstrował przy wyłączniku drouda, mrużąc oczy w trakcie dokonywania drobnych regulacji za pomocą mikroskopijnych narzędzi. Ręce trzęsły mu się irytująco… Tak czy inaczej, musiał zmienić regulację czasową, jako że opuszczał Canyon z jej dwudziestosiedmiogodzinną dobą. Znał cel swojej podróży. W zamieszkanym przez ludzi kosmosie był jeszcze inny świat, którego powierzchnię zajmował w większości nagi, księży­cowy krajobraz. Mógł, nie zauważony, wylądować statkiem w próżni West Endu na Jinx… Ale najpierw miał zamiar nastawić drouda… i urządzić sobie kilkugodzinny trans dla nabrania odwagi. To wszystko miało sens. Dał sobie dwie godziny.

* * *

Nie minęły dwie godziny, kiedy zjawił się następny intruz. Pogrążonemu w ekstazie Louisowi nic nie mogło przeszkodzić. Uznał przybysza za urozmaicenie.

Stworzenie stało pewnie na pojedynczej tylnej nodze i dwóch szeroko rozstawionych przednich. Między ramionami rysował się duży garb: mózgoczaszka pokryta gęstą złotą grzywą, skręconą w loczki i połyskującą kosztownościami. Po obu stronach mózgoczaszki wyrastały dwie długie, giętkie szyje, zakończone płaskimi główkami. Usta o dużych wargach służyły lalecznikom w całej ich historii jako ręce. Teraz jedne z ust przybysza trzymały wy­produkowany przez ludzi pistolet obezwładniający, a rozwidlony język owijał się wokół spustu.

Louis Wu nie widział lalecznika Piersona od dwudziestu dwóch lat. Uznał, że stwór jest całkiem miły.

Pojawił się znikąd. Tym razem Louis zobaczył, jak tamten materializuje się w mgnieniu oka pośrodku dywanu żółtej trawy. Niepotrzebnie się martwił; ARM nie miała z tym nic wspólnego. Problem włamywaczy sam się rozwiązał.

— Dyski transferowe! — wykrzyknął uradowany. Rzucił się na obcego. To byłoby łatwe; laleczniki są tchórzami…

Pistolet zapłonął pomarańczowym ogniem. Człowiek osunął się bezwładnie na dywan. Serce biło mu jak młot. Przed oczami pojawiły się czarne kręgi.

Przybysz ostrożnie wyminął dwóch martwych mężczyzn. Spojrzał na Louisa z dwóch stron, a potem dotknął go. Dwa rzędy spiłowanych zębów zacisnęły się wokół nadgarstka porażonego, nie na tyle jednak mocno, żeby zabolało. Lalecznik przeciągnął go przez dywan i położył.

Mieszkanie zniknęło.

Nie można powiedzieć, żeby Louis zmartwił się tym. Nie doświadczał żadnych nieprzyjemnych uczuć. Beznamiętnie (gdyż sztuczna ekstaza pozwala na oderwanie się od rzeczywistości, niemożliwe dla zwykłych śmiertelników) porządkował na nowo przebieg zdarzeń.

Widział już kiedyś system dysków transferowych w macierzys­tym świecie laleczników Piersona. Był to otwarty system teleportacji, znacznie doskonalszy od zamkniętych kabin transferowych używanych w światach ludzi. Najwyraźniej intruz zainstalował dyski w mieszkaniu Louisa Wu; wysłał dwóch Canyonitów, żeby go sprowadzili, a kiedy to się nie udało, zjawił się sam. Laleczniki musiały bardzo potrzebować człowieka.

Było to podwójnie uspokajające. ARM nie miała z tym nic wspólnego. Filozofia świadomego tchórzostwa laleczników nato­miast liczyła milion lat. Mało prawdopodobne, by chciały jego życia; mogły je mieć znacznie tańszym kosztem, przy mniejszym ryzyku. Łatwo powinno przyjść mu zastraszenie ich.

Nadal leżał na skrawku żółtej trawy i wiążącej ją maty. Musiała przykrywać dyski transferowe. Po drugiej stronie pokoju znajdowała się ogromna pomarańczowa, futrzana poduszka… nie, to śpiący, sparaliżowany lub martwy kzin, który leżał z otwartymi oczami… rzeczywiście, to był Mówiący. Louis ucieszył się na jego widok.

Znajdowali się na statku kosmicznym z kadłubem General Products. Za przezroczystymi ścianami oślepiające słoneczne światło odbijało się od księżycowych skał o poszarpanych krawę­dziach. Pas zielono-fioletowych porostów świadczył, że to nadal jest Canyon.

Ale nie zmartwił się.

Lalecznik puścił jego nadgarstki. Ozdoby lśniły mu w grzywie; nie naturalne klejnoty, lecz coś w rodzaju czarnych opali. Jedna płaska główka pochyliła się i wyciągnęła drouda z gniazdka w czaszce Louisa. Lalecznik wszedł na prostokątny dysk i zniknął, razem z droudem.

ROZDZIAŁ II

Porwanie

Oczy kzina obserwowały go od jakiegoś czasu. Wreszcie sparaliżowany stwór na próbę odchrząknął i zagrzmiał:

— Lu-i Wu.

— Uhm — powiedział zagadnięty. Zastanawiał się nad samo­bójstwem, ale ledwo mógł poruszać palcami.

— Louis, jesteś uzależniony?

— Nieżas — odparł człowiek, by zyskać na czasie. Poskut­kowało. Kzin zrezygnował. Louis — którego naprawdę obchodził jedynie utracony droud — zareagował odruchowo. Rozejrzał się, żeby ocenić sytuację.

Sześciokąt trawiastego dywanu zakrywał dysk transferowy-odbiornik. Czarny krąg trochę dalej mógł być nadajnikiem. Poza tym podłoga była przezroczysta, podobnie jak kadłub po lewej stronie i ściana rufowa.

Maszyneria napędu hiperprzestrzennego biegła wzdłuż całej niemal długości statku, pod podłogą. Louis rozpoznał ją od razu. Nie została wykonana przez ludzi; jak większość konstrukcji laleczników, miała wygląd wpółstopionej. A więc statek mógł lecieć szybciej od światła. Wyglądało na to, że czeka ich długa podróż.

Przez ścianę rufową Louis mógł zajrzeć do ładowni z zaokrąg­lonym lukiem z boku. Niemal całą ładownię wypełniał stożek wysoki na trzydzieści stóp i dwa razy taki długi. Czubek stanowiła wieżyczka z otworami na broń i (lub) czujniki. Poniżej wieżyczki znajdowały się umieszczone na obwodzie okienka. Jeszcze niżej — właz, który mógł opuszczać się, tworząc pochylnię.

To był lądownik, pojazd eksploracyjny. Wyprodukowany przez ludzi — pomyślał Louis — i to na zamówienie. Nie przypominał niczym tych współczesnych konstrukcji. Za lądownikiem do­strzegł obserwator srebrzystą ścianę, prawdopodobnie zbiornik na paliwo.

Na razie nie zauważył drzwi do własnej kabiny.

Z pewnym wysiłkiem odwrócił głowę w drugą stronę. Teraz patrzył na pokład nawigacyjny. Dużą część statku stanowiła nieprzezroczysta zielona ściana, ale mógł dostrzec za nią, za­projektowany w kształcie podkowy, zestaw ekranów, tarcz z drob­nymi, blisko siebie umieszczonymi cyframi, pokręteł przystoso­wanych kształtem do szczęk lalecznika. Fotel-koja pilota był wyściełaną ławą z antywstrząsową uprzężą i wgłębieniami na biodra i plecy użytkownika. W tej ścianie nie było drzwi.

Z prawej strony… cóż, przynajmniej ich cela była całkiem duża. Zobaczył prysznic, dwie płyty antygrawitacyjne oraz prostokąt gęstego futra, pokrywający coś, co mogło być łóżkiem wodnym kzina, a między nimi okazałe urządzenie. Louis rozpoznał je jako regenerator i podajnik żywności, wunderlandzkiej produkcji. Za łóżkami ciągnęła się zielona ściana bez żadnych śluz powietrznych, i to załatwiało sprawę. Znajdowali się w pudle bez wyjścia.