— W porządku. Najlepiej Ukryty, od jak dawna mnie obserwowaliście?
— Odnalazłem cię w kanionie piętnaście lat temu. Moi agenci już działali na Ziemi, starając się uwolnić Halrloprillalar. Bez większego powodzenia. Zainstalowałem dyski transferowe w twoim mieszkaniu i czekałem na odpowiedni moment. Teraz zajmę się zwerbowaniem naszej przewodniczki. — Lalecznik dotknął ustami jednego z licznych przyrządów sterowniczych, zrobił krok do przodu i zniknął.
— Nie używaj drouda — powiedział Chmee.
— Co tylko rozkażesz — Louis odwrócił się do niego plecami. Wiedział, że byłby szalony, gdyby powodowany głodem zaatakował kzina. Chociaż mogłaby z tego wyniknąć przynajmniej jedna dobra rzecz… i kurczowo złapał się tej myśli.
Nic nie był w stanie zrobić dla Halrloprillalar.
Kobieta miała tysiąc lat, kiedy dołączyła do Louisa, Nessusa i Mówiącego-do-Zwierząt w poszukiwaniu sposobu ucieczki z Pierścienia. Miejscowi, którzy mieszkali u stóp jej latającego posterunku policji, traktowali ją jak żyjącą w niebie boginię. Cała grupka zaczęła z pomocą Halrloprillalar odgrywać w trakcie drogi powrotnej do rozbitego „Kłamcy” rolę żyjących bogów. Ona i Louis byli w sobie zakochani.
Mieszkańcy Pierścienia, wszystkie trzy rasy, z którymi zetknęła się wyprawa, choć spokrewnione z ludźmi, różniły się od nich. Halrloprillalar była prawie łysa, a usta miała wąskie jak małpa. Czasami bardzo starzy ludzie poszukują jedynie urozmaicenia w miłości. Louis zastanawiał się, czy właśnie jemu to się nie przytrafiło. Dostrzegał w Prill skazy charakteru… ale, nieżas! Sam również miał ich pokaźną kolekcję.
I miał dług wobec Halrloprillalar. Potrzebowali jej pomocy, więc Nessus uzależnił ją od siebie taspem. A Louis pozwolił na to.
Wróciła z nim do poznanego kosmosu. Udała się do biur ONZ w Berlinie i nigdy stamtąd nie wyszła. Gdyby Najlepiej Ukryty zdołał ją uwolnić i odwieźć z powrotem do domu, byłoby to więcej, niż mógł dla niej zrobić Louis.
— Myślę, że lalecznik kłamie. Mania wielkości. Dlaczego jego ziomkowie mieliby pozwolić, by rządził nimi ktoś chory psychicznie — powiedział Chmee.
— Woleliby sami tego nie próbować. Zbyt duże ryzyko. Ale wybrać najbystrzejszego spośród niewielkiego procenta megalomanów… to miało sens. Albo spojrzyj na to z innej strony: przykład Najlepiej Ukrytego uczy resztę populacji, że nie należy się wychylać — nie próbujcie zdobyć zbyt dużej władzy, to niebezpieczne. Może być i tak.
— Sądzisz, że powiedział prawdę?
— Nie wiem. A jeśli nawet kłamie? Ma nas w garści.
— Ma ciebie — odparł kzin. — Trzyma cię prądem. Jak ci nie wstyd?
Louisowi było wstyd. Usilnie starał się nie dopuścić do tego, by wstyd sparaliżował mu umysł; nie chciał pogrążyć się w czarnej rozpaczy. Nie mógł się stąd wydostać: ściany, podłoga i sufit stanowiły części kadłuba General Products. Ale były tu również elementy…
— Jeśli wciąż zamierzasz się stąd wyrwać — powiedział — lepiej pomyśl o tym. Staniesz się młodszy. Nie skłamałby w tej sprawie; nie miałby po co. Co się stanie, kiedy odmłodniejesz?
— Większy apetyt. Więcej sił życiowych. Ochota do walki. Martwiłbym się na twoim miejscu, Louis.
Chmee z wiekiem przytył. Czarne „okulary” wokół oczu niemal zupełnie zsiwiały, podobnie jak miejscami futro. Kiedy się poruszał, rysowały się twarde mięśnie; żaden rozsądny młody kzin nie zaatakowałby go. Ale jego ciało pokrywały blizny. Futro i znaczna część skóry Chmee spłonęły, kiedy po raz pierwszy i ostatni odwiedził Pierścień. Sierść odrosła — przez te lata, ale posiwiała kępkami w miejscach, gdzie tkanki uległy uszkodzeniu.
— Utrwalacz leczy rany — stwierdził Louis. — Twoje futro wygładzi się. Zniknie również siwizna.
— Więc będę ładniejszy. — Ogon przeciął powietrze. — Muszę zabić pożeracza liści. Blizny to pamiątki. Nie usuwamy ich.
— Jak zamierzasz udowodnić, że jesteś Chmee? Ogon znieruchomiał. Kzin spojrzał na towarzysza.
— On trzyma mnie prądem. — Louis miał zastrzeżenia co do tej uwagi, ale być może podsłuchiwano ich. Lalecznik nie zlekceważyłby możliwości buntu. — Ciebie ma ze względu na twój harem, ziemię, przywileje i imię, które należy do starzejącego się bohatera. Patriarcha może nie uwierzyć w twoją historię, jeśli nie dostaniesz utrwalacza przeznaczonego dla kzinów i nie potwierdzi jej Najlepiej Ukryty.
— Ucisz się.
Tego było już nagle Luisowi za wiele. Sięgnął po drouda, ale kzin wykonał błyskawiczny ruch. W czarno-pomarańczowych rękach obrócił czarną plastykową kasetkę.
— Jak chcesz — powiedział Louis. Opadł na plecy. Tak czy owak, miał zaległości w spaniu…
— W jaki sposób się uzależniłeś?
— Ja… — zaczął Louis. — Musisz coś zrozumieć. Pamiętasz nasze ostatnie spotkanie?
— Tak. Niewielu ludzi zaproszono na Kzin. Zasłużyłeś na ten zaszczyt.
— Może. Być może zasłużyłem. Pamiętasz, jak oprowadzałeś mnie po Domu Przeszłości Patriarchy?
— Pamiętam. Próbowałeś przekonać mnie, że możemy naprawić stosunki między naszymi gatunkami. Wystarczy, że wpuścimy do muzeum waszych reporterów z holokamerami.
Louis uśmiechnął się na to wspomnienie.
— Tak powiedziałem — potwierdził.
— A ja miałem wątpliwości.
Muzeum Patriarchy było zarazem wielkie i imponujące: ogromna, rozległa budowla z grubych płyt wulkanicznej skały, stopionych na krawędziach. Cała składała się z kątów, a na czterech wysokich wieżach osadzono działa laserowe. Pokoje ciągnęły się jeden za drugim. Przejście ich zajęło Chmee i Louisowi dwa dni.
Oficjalna przeszłość Patriarchy sięgała daleko wstecz. Gość z Ziemi ujrzał kości udowe starożytnego sthondata z dorobionymi uchwytami — maczugi używane przez pierwotnych kzinów. Zobaczył broń, którą można było zaliczyć do dział ręcznych; niewielu ludzi zdołałoby je dźwignąć. Widział posrebrzaną zbroję, grubą jak drzwi pancerne, oraz dwuręczną siekierę, którą można by ściąć starą sekwoję. Właśnie mówił o wpuszczeniu do muzeum reporterów, kiedy znaleźli się przy Harveyu Mossbauerze.
Rodzinę Harveya Mossbauera zabito i zjedzono w czasie czwartej wojny między kzinami a ludźmi. Wiele lat po zawarciu rozejmu i starannych, maniackich przygotowaniach Mossbauer, uzbrojony, wylądował samotnie na Kzinie. Zabił czterech męskich osobników i podłożył bombę w haremie Patriarchy, zanim strażnikom udało się go zabić. Przeszkadzała im — wyjaśnił Chmee — chęć zachowania jego skóry w nienaruszonym stanie.
— Ty to nazywasz nienaruszonym stanem?
— Przecież on walczył. I to jak walczył! Są taśmy. Wiemy, jak uczcić dzielnego i potężnego wroga, Louis.
Wypchana skóra była tak pokryta bliznami, że należało się dokładnie przyjrzeć, żeby rozpoznać gatunek; stała jednak na wysokim piedestale z metalową płytą pamiątkową, a otaczała ją tylko podłoga. Przeciętny reporter mógłby to źle zrozumieć, ale Louis utrafił w sedno.
— Ciekaw jestem, czy zdołam ci wytłumaczyć — powiedział dwadzieścia lat później, porwany i pozbawiony drouda – jak wspaniale się wtedy poczułem, kiedy dowiedziałem się, że Harvey Mossbauer był człowiekiem.
— Dobrze jest powspominać, ale rozmawialiśmy o uzależnieniu od prądu — przypomniał Chmee.
— Szczęśliwi ludzie nie uzależniają się. Trzeba przecież pójść i kazać sobie wszczepić gniazdko. Czułem się dobrze tamtego dnia. Czułem się jak bohater. Wiesz, gdzie wtedy była Halrloprillalar?