– Z jakim facetem? – spytałam surowo.
– Nie wiem. Widziałam go od tyłu, schylonego. Nie znam człowieka.
– Wyglądał staro czy młodo?
– Garbu, w każdym razie, nie miał – skrzywiła się Grażynka. – Nie miał też warkocza ani długich, siwych splotów. Nie był łysy, w okolicy ciemienia mu nie błyskało. Nie masował się po kręgosłupie. Nie był potwornie gruby ani szkieletowato chudy…
– Szkoda.
– Ja tez żałuję. Znaków szczególnych brak. Patrzyłam tak, bo nie wiedziałam co zrobić, zapukać w okno czy jednak kopać w drzwi, z tego patrzenia zauważyłam jeszcze takie wielkie pudła koło biurka, na podłodze, jedno na drugim, niezła kupa tego była i wydawały mi się żelazne. Że nie znaczki, byłam pewna, więc co mnie to obchodziło, chciałam być tylko jako tako dobrze wychowana. Cofnęłam się, odeszłam stamtąd i zaczęłam myśleć na zewnątrz, za furtką, i na to nadeszła z miasta Weronika. Z zakupami. Jakaś taka zakłopotana się wydawała, zgadłam, że pewnie zapomniała bratu powiedzieć o moim telefonie, głupio mi było naciskać, no, wiesz jak to jest…
Wiedziałam. Równie dobrze wiedziałam, że ja bym nacisnęła rzetelnie i zażądała jeszcze później ekspiacji. Nie ja nawaliłam, tylko Weronika i niech się przyzna! No tak, w ten właśnie sposób objawia się pewnie ta moja agresywność…
Kochałaby mnie potem przyciśnięta Weronika bez opamiętania…!
Wyraźnie z tego wynikało, że Grażynka miała więcej rozumu i postąpiła słusznie, nie naraziła się przyszłej spadkobierczyni. Zaświtało mi to gdzieś tam, na samej górze, a tuż obok błysnęło coś więcej. Dziwnie Grażynka składała tę relację, o sobie, o podglądaniu, o widokach w pokoju rzeczowo i normalnie, nad facetem natomiast prześlizgnęła się wężowym ruchem. Był, drobiazg, mało ważne, a otóż nic podobnego, bardzo ważne! Skoro oglądał tacki z żelaznych pudeł, znał kolekcję numizmatyczną nieboszczyka Henia, kolekcji nie ma, jeśli podwędził ją zabójca Weroniki, musimy szukać kogoś, kto o niej wiedział. Żelazne pudło, samo w sobie, nie jest skarbem, chyba tylko dla zbieracza złomu…
– Poprosiła mnie, żebym jej pomogła – kontynuowała Grażynka, już jakby swobodniej. – Pomogłam, oczywiście, wniosłyśmy to do kuchni, nawet nie zwróciłam uwagi, że Weronika zamknęła drzwi, teraz to sobie przypominam, podawała mi te rzeczy, a ja układałam w lodówce…
– Dziwne – przerwałam cierpko. – Każda normalna pani domu lubi sobie poukładać w lodówce wedle własnego gustu…
– Może ona nie była normalna. Ale mówiła, co z przodu, co z tyłu, co wyżej, co niżej… Zmieniała zdanie i trochę to trwało, chociaż ogólnie produktów przyniosła niewiele. W każdym razie, jak wyszłam, Henryk był sam i już na mnie czekał. W bardzo dobrym nastroju, rozmawiał jak człowiek, owszem, zgodził się udostępnić spis tych swoich znaczków, nawet je pokazać, z tym że ciągle trochę kręcił, nie teraz, nie tak zaraz, ma w tym bałagan i tak dalej. Pomijam już to, że dużo by mi przyszło z oglądania, nie znam się… Porozumie się z tobą, na tym stanęło, ale to wiesz już dawno. W każdym razie numizmaty miał i ja je widziałam, bo dało się podpatrzeć, co na tych tackach leży. I nie przyznałam się, nie powiedziałam o nich ani słowa, zresztą, prawdę mówiąc, nikt mnie nie pytał. Poza tobą.
No proszę, wciąż byłam szkodliwa dla otoczenia…
– Nic ci nie poradzę, ale tego człowieka trzeba odnaleźć – oznajmiłam stanowczo. – On, ten świętej pamięci Henryk, rzeczywiście swoją kolekcję ukrywał, bo nawet ci, a niewielu ich, którzy o znaczkach wiedzieli, o monetach nie mieli pojęcia. I te znaczki to też nie taki znowu wielki szał, chyba że dla mnie. A ten jeden wiedział, oglądał, nie twierdzę, że osobiście kradł i mordował, ale mógł komuś powiedzieć albo coś w tym rodzaju. Od tyłu go poznasz?
W Grażynce wykiełkował nagle jakiś tajemniczy opór.
– Wątpię. Chyba nie.
– Może drogą eliminacji? – zaproponowałam, nie rezygnując, mimo to, z szansy. – Płomiennie rudy nie był?
– Nie. Raczej nie.
– Miał może potwornie krzywe nogi?
– Nóg nie widziałam dokładnie. Stolik i krzesła zasłaniały.
– Ale poruszał się? Wstawał, siadał, przechodził z miejsca na miejsce?
– Ogólnie siedział. Owszem, podnosił się i pochylał.
– Wypinał tyłek w twoim kierunku?
– Nie. Nie w moim.
– To jak? Skoro był tyłem…?
– Jakoś tak skośnie. I nie wpatrywałam się specjalnie w jego tyłek.
– O, mój Boże… To w co się wpatrywałaś?
– Tak ogólnie się wpatrywałam. Teraz sobie uświadamiam, że właśnie w tacki. Dlatego dostrzegłam, że na nich są krążki. Bo przecież mogło być cokolwiek, nici na przykład, nie?
– Jakie nici?
– O Jezu, nie wiem. Kolorowe. Do haftu. O, mogły być hafty. Zabytkowe. Kamienie, jakieś okazy geologiczne… Zasuszone roślinki!
– No owszem, mogły być – zgodziłam się, gwałtownie myśląc. – Czekaj. Ale przecież on był ubrany?
– Gdyby był goły, zwróciłabym uwagę – zapewniła mnie sucho Grażynka.
– W co był ubrany?
– W coś normalnego i przeciętnego. Nie miał plażowej koszuli w kwiatki, jak ten półgłówek w telewizji, chociaż było przecież lato, nie miał żadnych pstrokatych farfocli… Jakąś marynarkę albo wdzianko.
– Jasne? Ciemne?
– Pośrednie, między jasnym a ciemnym. No mówię ci przecież, nie rzucało się w oczy nijak. Nie do zapamiętania. Gdyby wyszło na jaw, że miał zamsz albo skórę glacé, też bym się nie zdziwiła. I czego ty się go czepiasz, to mógł być najniewinniejszy człowiek świata, anioł z nieba!
– Miał może duże, białe skrzydła?
– Oszalałaś…!
Z szalonym wysiłkiem spróbowałam odczepić się od faceta. Stanowił mój jedyny punkt wyjścia, jeśli cokolwiek mogło wzbudzić chciwość sprawcy, to tylko ta kolekcja, uparcie i starannie ukrywana. Chyba, że było jeszcze coś, o czym nikt nie wie… Nie ma siły, Grażynkę należy wydoić do imentu, a więcej powie mnie niż glinom, oni jej nie znają, dadzą się wpuścić w gęste maliny.
– Należałoby spytać Weronikę, co wie o gościach brata – powiedziałam z rozpędu. – Już się nie da, szkoda. Zaraz, czekaj. Myśl teraz!
– Cały czas myślę – mruknęła Grażynka i obejrzała się za kelnerką, bo siedziałyśmy w tej restauracji zgoła nieprzyzwoicie, nie mając już nic do picia. Kelnerka dostrzegła jej ruch.
– Bywałaś u Weroniki – podjęłam. – Pomagałaś jej w czymś tam…
– Gabinet Henryka zamknęła na cztery spusty – zwróciła mi uwagę Grażynka.
– Ale ja teraz nie chcę gabinetu Henryka. Gdzieś tam stało Księstwo Warszawskie, widziałaś je. Przypomnij sobie porządnie, może jakaś porcelana, nie, to głupie, skąd u nich epoka Ming, a nawet o wczesną Miśnię nikt nikogo nie morduje, ale może srebra stołowe…? Oryginał El Greco na ścianie? Chełmoński…?
Podeszła kelnerka, złożyłyśmy zamówienie, piwo wydało nam się najłagodniejsze. I zwykły serek, niech będzie.
– Oryginału od kopii nie odróżnię – powiadomiła mnie zimno Grażynka. – Wiem, co masz na myśli. Złoto, dolary, biżuteria, nie, raczej nie. Wypatroszyła ten dom, widziałam, jak rzeczy znikają, tapczan, fotele, szafa, dywanik, makata ze ściany… Posprzedawała. Komódka tam stoi, serwantka, antyki chyba, owszem, ale tak zniszczone, że nikt na to nie poleci, chyba że znawca, a i to za grosze kupi. A do jedzenia, słowo ci daję, miała głównie te resztki z restauracji, rozdzielała sobie na cały dzień i kotu dawała…
Pamięć podsunęła mi pusty półmisek. No proszę, na cały dzień, a tu jeszcze dużo dostała! Kto w końcu, do cholery, to całe żarcie wrąbał…?!
– …w ogrodzie hodowała pietruszkę i buraki, ale marnie jej rosło. A, i miętę. Mięta owszem, na cały rok jej mogła starczyć.
– Albo rzeczywiście żadnego skarbu nie posiadała, albo nie wiedziała, że posiada – zaopiniowałam, z wysiłkiem trzymając się tematu. – Ale do gabinetu Henryka w końcu weszłaś…
– Na samym końcu – uściśliła Grażynka.
– Nie szkodzi. Pokazała ci klasery, udostępniła ten cały interes. Pudła… Zaraz. Jakie te pudła były? W sensie rozmiaru, wszystkie razem, ile…?
– A o – powiedziała Grażynka i pokazała rękami obok stolika. – Taka kupa mniej więcej. Nie widziałam ich wszystkich razem, tylko porozkładane, ale potrafię sobie wyobrazić.
Też potrafiłam. Mniej więcej duża i gruba waliza. Albo zgoła kufer. Wynoszenie czegoś takiego zostałoby zauważone przez sąsiadów, nawet gdyby ktoś wynosił od tyłu. Żelazne, ciężkie jak piorun, niby można po jednym, ale długo by trwało. No dobrze, i co mi z tego…?
W tym momencie przypomniała mi się baba z worami i z synem, zbieraczem złomu. Wspaniale, to co ten syn? Znalazł pudła wyrzucone na śmietnik? A zawartość? Żaden numizmatyk świata nie wsypie cennych monet do worka byle jak, to jak szmaragdy, a może i lepiej, dostatecznie zniszczone przez czas, żeby nie niszczyć ich bardziej, te rzeczy traktuje się delikatnie, każda dodatkowa skaza obniża wartość! Zatem co? Sprawca zbrodni, a zarazem złodziej kolekcji, zabrał tylko tacki z monetami, a ciężkie pudła wyrzucił? A ten syn je znalazł? Gdzie? Kiedy?!
Zanim zdążyłam opowiedzieć Grażynce o wydarzeniu, zastanowiłam się, po co mi w ogóle ten cały galimatias potrzebny, nie ja przecież, do licha, prowadzę śledztwo! A, prawda, mam uwolnić Grażynkę od ciężaru podejrzeń i wiedzy, żeby przestała być tu potrzebna i mogła wrócić do Warszawy. Czy ona wie coś więcej? Jeśli wie, niech powie natychmiast!
– Ale ty z nią rozmawiałaś od czasu do czasu? – spytałam z troską.
– Przy pierwszych trzech wizytach wyłącznie. Dopiero przy czwartej wpuściła mnie do gabinetu Henryka i pokazała mi klasery, a przy piątej usiadłam do roboty. No, a potem już… sama rozumiesz.