Nadkomisarz sam z siebie uznał, że chcę, bo dołożył:
– Dorotowska dwa, mieszkania osiemnaście. Telefon 822 48 16. Gdyby pani coś przyszło do głowy, proszę się z nami skontaktować, pani Birczycka też. Tu ma pani nasze numery…
Zabrałam kartkę z numerami i wyszłam, aczkolwiek do głowy od razu poprzychodziło mi mnóstwo. Nie było jednakże wskazane wyjawiać im na poczekaniu wszystkie moje pomysły.
To znaczy, ściśle biorąc, czynność wychodzenia tylko rozpoczęłam, siły zewnętrzne stanęły mi bowiem na przeszkodzie. Ofiara gwałtu nie zrezygnowała ze swoich roszczeń, pozostawiona samej sobie zaczęła widocznie się nudzić, bo znienacka z rozmachem otworzyła drzwi i pojawiła się na korytarzu z okrzykiem:
– A to co pan tak poszedł i tego…?!
I nagle zwróciła się do mnie.
– A pani też dobra, kobieta za kobietą ująć się powinna, sama pani słyszała, taki łobuz, filet złamany, dziewicy mu się zachciało, a co to ja, gorsza? Pani powie, albo się żeni, albo do pierdla!
Nie bardzo było wiadomo, co właściwie miałabym powiedzieć i komu, ale i tak wszelkie moje gadanie okazało się niemożliwe. Na krzyk dziewczyny wyskoczył z pokoju sierżant i wpadł mi na plecy. Ratując się przed upadkiem, chwyciłam za ramię przechodzącego osobnika w odzieniu cywilnym, zatem niewiadomej szarży, który na własną szkodę zwolnił, być może z ciekawości, i zachwiał się, zaskoczony chwytem. Sierżant zdążył nas obydwoje porwać w objęcia, inaczej cała grupa, nie wyłączając ofiary gwałtu, tarzałaby się malowniczo po podłodze. Za sierżantem wyskoczył nadkomisarz i też wpadł mu na plecy.
– Rany boskie – powiedział jakimś takim dziwnym głosem bez wyrazu.
– A mówiłam – skomentowała z satysfakcją dziewczyna.
Stanowczo stanęłam w głębi duszy po stronie gwałciciela, który się nie chciał ożenić. Z tak imponującą idiotką dawno się nie zetknęłam. Wolałabym odsiedzieć ten gwałt i nawet płacić alimenty, pomijając już, że jeśli to był gwałt, to ja byłam arcybiskup.
– Za fałszywe zeznania grozi kara do lat pięciu – oznajmiłam odruchowo, dzięki czemu zwróciłam na siebie powszechną uwagę.
Dziewczyna zareagowała prawidłowo.
– Jakie fałszywe? – oburzyła się. – Jak mówię, to mówię!
– I głupio pani mówi – zirytował się nadkomisarz. – Do gwałtu potrzebna jest obrona konieczna, a pani się wcale nie broniła. Po cholerę lazła pani z nim do tego domu? Pchał się za panią na siłę czy jak?
Dziewczyna natychmiast zrezygnowała z argumentów rzeczowych i zaczęła płakać. Na co wdarła się w scenę nowa postać, osoba płci żeńskiej, o potężnie skołtunionym łbie. Pomyślałam, że jako sztuka sensacyjno-romansowa ma to nawet dość niezłe tempo, na dłużyzny nie było miejsca.
– Łże ta szantrapa, łże, aż się dupa marszczy! – wykrzykiwała postać już z pewnej odległości. – Akurat jej do Wieśka, jak ta pijawka za nim lata, a on gdzieś ją ma i kopie po oczach! To jest mój narzeczony, o, i faktycznie, gwałtu jej się zachciało, już to widzę, on jest za delikatny, wiem po sobie! Sama się pcha, a teraz oczy mydli! Po żadnych gwałtach nie latał, z bratem moim wódkę… tego, znaczy, piwo pili…!
– Marlenka, zamknij gębę – poprosił z naciskiem sierżant.
– Bo co? – rozzłościł się zuchwale skołtuniony łeb. – To już powiedzieć nie można? Jak taka kitu nawciska, to jej wolno, a mnie nie?
– Która to…? – spytał półgębkiem nadkomisarz sierżanta.
– Gabryś Marlena – odparł sierżant urzędowo i też cicho. – Odbiła Kopcia Zawadzkiej.
Układy międzyludzkie zrozumiałam od razu. Gabryś Marlena odbiła amanta Zawadzkiej, która ją, rzecz jasna, znienawidziła w mgnieniu oka, po czym oważ Zawadzka zacieśniła przyjaźń ze zgwałconą Hanią, odbijającą z kolei Wiesia Marlenie. Hania, jako narzędzie zemsty, stała się cudem ukochanym i w dziedzinie odbijania uczyniła, co mogła, wzbudzając naturalną, żywą niechęć rozczochranej narzeczonej. Do tego miejsca wszystko było proste, dalej zaczynały się jeśli nie schody, to co najmniej pochylnia. Która z nich łgała? Chwila gwałtu stanowiła dość istotny element dochodzenia w kwestii zbrodni, Wiesio targał złom, to pewne, co w końcu robił w momencie zasadniczym? Gwałcił Hanię czy walił tasakiem?
Zeznania wzburzonych dam, najwyraźniej w świecie, stanowiły jakąś nowość dla panów śledczych. Wymienili spojrzenia, zapewne błysnęła im podobna myśl, rzucili okiem na mnie. Ja właściwie byłam już z głowy, opuszczałam komendę, mogli podzielić między siebie obie donosicielki i zająć się pracą.
Wkroczył cywil.
– Pani pozwoli – rzekł do mnie z galanterią. – Mogę w czymś pomóc? Pani pozwoli, że się przedstawię…
Okazało się, że jest lekarzem policyjnym, a zarazem patologiem, leczył żywych i martwych, ciekawe, że mu się nie mylili… Razem wyszliśmy.
– Wyszłabym, proszę pana, dobrowolnie – zapewniłam go – nawet gdyby mnie pan nie wyprowadził tak dyplomatycznie. Chociaż przyznaję, że z żalem, bo sytuacja nabrała rumieńców. Co pan na to? Zna pan sprawę bez wątpienia.
– Znam, oczywiście. Istotnie, nowy element, może to wszystko ruszy z miejsca. Zdaje się, że pani nadrobiła pewne zaniedbania władz? Jakim cudem?
– Gdzie tam temu do cudu. Czysty przypadek i widzi pan, kobiety… Baba babę wywęszy, najpierw mamusia tego ognistego Wiesia-Casanovy, teraz te narzeczone… Mnie zaciekawiło tylko przez Grażynkę Birczycką… Zaraz, skąd pan tak szybko wie, że nadrobiłam?
– Byłem obok, tu wszystko słychać. Między nami mówiąc, dochodzenie spaskudzono, to przez zeznania świadków. Wyjawię pani tajemnicę, nie służbową, ale chyba istotną. Największy wpływ miał sąsiad Fiałkowskich… może nie powinienem… a, co tam, nie jest moim pacjentem, mogę sobie pozwalać. Zdaje się, że miał pretensję do pani Birczyckiej, która nie reflektowała na jego awanse, a jest to stary piernik, tak obleśny, że nawet ja to zauważyłem. Aczkolwiek mężczyźni na ogół odbierają te zjawiska inaczej. Bardzo rzeczowo świadczył przeciwko niej.
No i proszę, a Grażynka o obleśnym pierniku słowem nie napomknęła…!
– I przez to zaniedbali wszelkie inne objawy…
– Jasne, bo i po co – przyświadczył doktor. – Podejrzana, jak na patelni. Ja jestem plotkarz, proszę pani, a pani i tak stąd wyjeżdża, więc jeszcze mogę pani zdradzić, że pani Birczycka prokuratorowi wpadła w oko i miał wielką ochotę bliżej się z nią zapoznać. Bez tego zapewne rozejrzałby się dookoła nieco szerzej.
– I ogłupił nadkomisarza?
– Zawsze, proszę pani, i wszędzie, policja podlega prokuraturze. A komu się chce robić więcej niż trzeba?
Mogłabym mu odpowiedzieć, że niekiedy mnie, bo zapewne mam wypaczoną psychikę, ale zamiast tego moje zainteresowanie obudziła inna kwestia. Byliśmy już na ulicy, obok mojego samochodu.
– No, ale nowy element przed chwilą wystąpił. Pan zna te wszystkie dramatis personae?
– W pewnej mierze. To są akurat osoby o wybujałych temperamentach, bywam niekiedy wzywany do drobnych uszkodzeń, ów Kopeć ma skłonność do argumentowania rękoczynami, jego liczne narzeczone również. Stąd moja wiedza, bo, jak łatwo zgadnąć, sekcji nikomu z nich jeszcze nie robiłem. No, trzeba zająć się pracą, miło mi było panią poznać…
– Wzajemnie…
Popatrzyłam za oddalającym się doktorem, już rozmyślając, jak by tu złapać go ponownie i nakłonić do obszerniejszych zwierzeń, po czym przypomniałam sobie, że mam większe zmartwienie. Spadkobierca, Patryk Kamiński…! Jak na przypadkową zbieżność imion to chyba byłoby za wiele…
I jak, do diabła, mam być taktowna i subtelna w stosunku do Grażynki…?!
– We wszystkich amerykańskich kryminałach, szczególnie przedwojennych, ale powojennych też powiedziałam ponuro – chlają oni tę whisky na cysterny. Chandler, Cheyney, Chase… Jakim cudem nie chodzą bez przerwy pijani? Piłaś kiedyś burbona?
Grażynka zastanowiła się poważnie.
– Amerykańskiego?
– No…?
– Nie przypominam sobie. Chyba nie.
– Otóż to. Ja też nie. Może on ma mniej procent niż zwykłe piwo?
Grażynka pokręciła głową, wciąż poważnie i w skupieniu.
– To mało prawdopodobne. A po co ci właściwie amerykański burbon?
– Osobiście po nic. Ale pojawiła się taka zgryzota, że bez wódki nie razbieriosz. I co ja mam pić, skoro bez przerwy jeżdżę? Chociaż piwo by się przydało, a tu nic, nie wspominając nawet o winie.
– Jaka zgryzota? – zainteresowała się żywo Grażynka.
No i proszę, jednak dotarłam do zasadniczego tematu dyplomatycznie, drogą nieco okrężną, posługując się zwykłą zgubą ludzkości. Okazuje się, że alkohol jest przydatny do różnych celów. Chociaż i tak nie wiadomo, czy nie wstrząsnę nią negatywnie.
– Potężna – westchnęłam. – Podejrzani zaczynają się mnożyć, a do tego pojawił się spadkobierca. Dlaczego mi nie powiedziałaś, że go znasz, i czy nie mogłaś zastrzec od razu dla mnie prawa pierwokupu? Znaczki mam na myśli. A może zastrzegłaś?
– Ja znam spadkobiercę? – zdumiała się Grażynka śmiertelnie. – Jakiego spadkobiercę? Weroniki? Kogo?! Tego jakiegoś siostrzeńca?
– Owszem. Patryka.
– Co tu ma do rzeczy Patryk?!
– Patryk Kamiński. Siostrzeniec-spadkobierca. Wszystko ma do rzeczy.
Grażynka oniemiała. Następnie zdenerwowała się okropnie. Przez chwilę wpatrywała się we mnie z ciemnym rumieńcem na twarzy, po czym rozejrzała dookoła. Rzecz jasna, siedziałyśmy znów w kawiarni, bo było to najwygodniejsze miejsce jej chwilowego aresztu.
– Ty masz rację z tą wódką, coś muszę wypić, chyba koniak…
– Ty się lepiej zastanów, bo lada chwila wypuszczą cię na wolność – ostrzegłam. – Przypominam ci, że jesteś samochodem.
– Gdzieś mam zastanawianie. Najwyżej przeczekam parę godzin i odjadę później. Nie mogę z tobą rozmawiać na sucho, mówisz koszmarne rzeczy! Koniak. I wodę mineralną. Może ją sobie wyleję na głowę.
– Wylej – zgodziłam się. – Przedtem jej trochę wypiję. Nie wiedziałaś, że to ten twój Patryk jest spadkobiercą Fiałkowskich?
– Nie miałam o tym najmniejszego pojęcia…! Słuchaj, czy to pewne? Nie pomyłka?