Выбрать главу

Z kwestii istotnych wyjaśniła się jedna. Marlenka zełgała, Wiesio rzeczywiście w podanym przez Hanię czasie romansował z nią w wykańczanej willi, nie mógł zatem równocześnie pić wódki z jej bratem i walić tasakiem Weroniki. Jako sprawca zbrodni, odpadał definitywnie. Pojawiły się natomiast w sprawie nowe osoby, młode damy były wścibskie i znały środowisko, wyglądało na to, że Marlenka, szkalując Hanię, chciała dostarczyć alibi nie Wiesiowi, tylko bratu. W grę wchodził jakiś Kuba, postać świeża, nie rozgryziona jeszcze, rzadko widywana, bo podobno skądś. Podobno z Warszawy. Piegowaty.

Piegowatość była jedynym elementem wyróżniającym, widocznie w Bolesławcu piegowaci nie istnieli, czemu nie, skoro w Krośnie wszystkie dziewczyny są piękne, w Bolesławcu młodzieńcy mogą być odporni na piegi. Na bracie Marlenki panienki psy wieszały intensywnie, acz krótko, bo bardziej zajęte były swoimi przypadłościami uczuciowymi i talentami łóżkowymi Wiesia. Nie straciły nadziei, że Hania jeszcze go jakoś złapie.

Patryk Grażynki piegowaty nie był, więc nie wchodził w rachubę jako kumpel brata, aczkolwiek przez mgnienie sądziłam, że to może on. Imię nie świadczyło o niczym, każdy może sobie wybrać dowolną ksywę, a sam fakt, że Marlenka walczyła o alibi dla brata, nasuwał podejrzenia. Coś tam z piegowatym kumplem musieli zmalować i chcieli się zabezpieczyć, to już były nasze wnioski, Grażynki i moje, bo głupie dziewuchy ledwo nad tym przemknęły.

Cały ten tekst z notesu Grażynki postanowiłam przepisać na laptopie i dopiero potem zastanowić się nad nim porządnie. Niezła robota widniała przede mną, bo jej osobista stenografia była równie łatwa do odczytania, jak babilońskie pismo klinowe.

Żadna z nas nie miała wielkiego apetytu, zaniedbałyśmy zatem kwestię obiadu. Zostawiłam Grażynkę, trochę w nadziei, że w czasie mojej nieobecności pojawi się Patryk, coraz bardziej podejrzany, a sama z niecierpliwości ruszyłam na kolejny rekonesans.

Nie miałam najmniejszego pojęcia, dokąd powinnam się udać i z kim rozmawiać. Błyskała mi myśl o kuzynce Grażynki. Była tu nauczycielką już co najmniej od dziesięciu lat, wplątane w intrygi i afery młode osoby, dziś dwudziestoparoletnie, przed dziesięciu laty były jeszcze młodzieżą szkolną, może je znała, miała z nimi jakiś kontakt? Czegoś bym się od niej mogła dowiedzieć. Czego, do licha…?

Błąkając się niemrawo po mieście, znienacka dojechałam pod dom świętej pamięci Fiałkowskich, od frontu. Ku własnemu zdumieniu ujrzałam tam jakiś ruch, w środku byli ludzie, a samochód policyjny stał przed wejściem. Ejże…! Interesujące, zaczęli nadrabiać zaniedbania czy złapali spadkobiercę? Zatrzymałam się, niepewna co czynić, bardzo chciałam się wtrącić, ale miałam obawy, że tego już nie zniosą. Z drugiej jednakże strony moje nieznośne natręctwo mogło spowodować, że, chcąc się pozbyć mnie, puszczą wreszcie Grażynkę, którą wszak wyraźnie obiecali zwolnić z aresztu hotelowego. Bez Grażynki nie wyjadę, to było widać.

Za oknem mignął mi prokurator. Nie wytrzymałam, zatrzymałam samochód i wysiadłam.

– Pani chyba nie może wejść – powiedział niepewnie gliniarz w progu.

– A skąd pan wie, może mogę i nawet powinnam? – odparłam zuchwale i bezczelnie, bo, jak zwykle, niemożność spowodowała, że natychmiast zaczęłam się upierać. – Ostatecznie, to ja znalazłam dla was odciski palców, nie? Skąd pan wie, czy w tej zaśmiardniętej kapuście czegoś więcej nie było?

Kapustą ogłuszyłam go do tego stopnia, że mnie wpuścił. Komenda policji w Bolesławcu to nie Luwr, byłam tam dwa razy, z pewnością mnie widział. Weszłam delikatnie, bez ostentacji, i ujrzałam widok cudowny.

Bebeszyli dom centymetr po centymetrze. Nie robili bałaganu gorszego niż tam panował, za to grzebali w szufladach i schowkach, oprószali każdy przedmiocik i przeglądali książki. Także katalogi, cenniki i prasę. Należało tę robotę odwalić już w pierwszej chwili po zabójstwie, obleśny sąsiad, eksponując Grażynkę, nieźle im się przysłużył, bo teraz warstwa kurzu utrudniała pełne rozeznanie. Nawet idiota zgadnie, że świeży odcisk palca jest przyjemniejszy niż odcisk palca zakurzony.

Co mnie natomiast zaskoczyło, to obecność Patryka, przezornie trzymanego na terenie już przeszukanym. Wcisnęłam się w ścianę, żeby nie przeszkadzać, ale prokurator odwrócił się jakoś tak nieszczęśliwie, że mnie dostrzegł.

– Co pani tu robi? – spytał z oburzeniem.

– Gram na puzonie – wyrwało mi się zgryźliwie. – Widzę, że panowie znaleźli pana spadkobiercę?

Nadkomisarz też był obecny i też się odwrócił.

– No właśnie – rzekł z lekkim roztargnieniem. – Pan Kamiński…

Popatrzyłam na pana Kamińskiego, a pan Kamiński popatrzył na mnie. Dużo musiał wyczytać w moim wzroku, bo jakby lekko zmienił się na twarzy. Przystojny chłopak, cholera, pasowałby do Grażynki, ale nie będę przecież nakłaniać jej do związku z mordercą. Szkoda…

– Bardzo mi przyjemnie – powiedziałam kłamliwie. – Nie wiem, czy pan już wie…

I nagle strzeliła we mnie myśl, że może zdążę odkupić od niego ten bułgarski bloczek, zanim się zorientują w sytuacji i przyłożą mu zbrodnię. Czort bierz resztę, ale bloczek…! Myśl była głupia, bo wiadomo, że nie odblokują spadku przed zakończeniem śledztwa, a co najmniej przed wykluczeniem udziału spadkobiercy, ale mało to głupich myśli zostało zrealizowanych…? Wystarczy rozejrzeć się po kraju, głupota na głupocie jedzie i głupotą pogania, a co to ja, od macochy…?

– …że pański wuj ma wśród znaczków bułgarski bloczek numer sto pięć – kontynuowałam, przy czym udało mi się nie uczynić najmniejszej przerwy. – Chciałabym go od pana odkupić, targować się nie będę. Co pan na to?

Zaskoczenia nawet nie usiłował ukrywać.

– Jest pani pewna…?

– Jestem pewna. Grażynka widziała.

Grażynka nagle zamurowała nam gęby, ale jeszcze zdołał odpowiedzieć, że proszę bardzo, chętnie mi sprzeda, kiedy tylko stanie się to możliwe, i również nie będzie się targował. Nadkomisarz wkroczył w ten Wersal, przypominając uprzejmie, że nikt niczego w tej chwili sprzedawał nie będzie, a w ogóle taka niezbędna tu wcale nie jestem. Tyle sama wiedziałam, ale ciekawiło mnie straszliwie, czy też znajdą coś interesującego. Patryk wydawał się idealnie spokojny, pomyślałam, że nawet odciski palców nie zrobią mu nic złego, bo mógł wszak bywać u cioci, nikomu w oko nie wpadając. Chyba że znajdą je na samym wierzchu…

Znaleźli monetę. Dostrzegłam moment, kiedy technik trzymał ją w pesecie, wydłubaną ze szpary od podłogi, pod biurkiem. Prezentacji nie dokonali, ale nie wyglądało to na nasze dwa złote, już raczej dwadzieścia groszy, przez które przejechał tramwaj, zatem numizmat. Pieczołowicie schowali ją do koperty.

Nie miałam najmniejszej chęci stamtąd wychodzić, jeśli już tam byłam, uparłam się odnieść osobistą korzyść. Łzawym głosem poprosiłam, żeby pozwolili mi spojrzeć na ten cholerny bloczek, raz go zobaczyć na własne oczy i przekonać się, że naprawdę tam jest. Widziałam go mnóstwo razy na zdjęciach, na reprodukcjach, nigdy w naturze. Popatrzeć na upragniony przedmiot chociaż raz…!

Z przyczyn, na razie dla mnie nieodgadnionych, zgodzili się. Sama wskazałam miejsce pobytu klaserów, od Grażynki wiedziałam, gdzie powinny leżeć. Owszem, leżały. Znaczki w nich były uporządkowane przyzwoicie, wystarczyło spojrzeć, żeby nie szukać niepotrzebnie, byłe demoludy zgromadzone razem, przeważnie rarytasy, klasyki i błędnodruki. No i wśród nich bułgarski bloczek numer sto pięć. Czysty, nie kasowany.

Zanim zdążyli mnie powstrzymać, wyrwałam z torby pęsetkę, wyjęłam go i obejrzałam od tyłu. Klej w idealnym stanie, chociaż nie osłonięty havidem, barbarzyństwo! Chciałam go, o Boże, jak strasznie go chciałam!

– Co pani robi?! – wrzasnął prokurator i usiłował wydrzeć mi go z ręki.

– Won z paluchami! – odwrzasnęłam z oburzeniem. – Kota pan ma, czysty bloczek macać…? Nie dam!

Pełen zrozumienia technik sięgnął peseta.

– Ja delikatnie…

– Musi pani go oddać – rzekł z naciskiem nadkomisarz. – To należy do masy spadkowej.

Na operowanie peseta mogłam się zgodzić. Pilnie patrzyłam, czy mi go gdzie nie zagnie albo nie zgniecie. Dużo mnie w tej chwili obchodził Patryk, nawet Grażynka zbladła.

– Mogłabym go przechować do właściwej chwili, zostawiając pokwitowanie i zadatek – zaproponowałam beznadziejnie. – Jeszcze zginie…

– Nie zginie, nie ma obawy. Dla pewności zabierzemy do policyjnego depozytu, poleży sobie w sejfie.

W tym momencie Patryk powinien był się wtrącić, jako bezsporny spadkobierca miał do tego prawo. Nie wtrącił się. Cholera, więc jednak… Co ja mam zrobić, nieszczęsna, Grażynka przeżyje katastrofę… Chyba że, mimo wszystko, do niego nie dojdą, zbrodnia bez sprawcy pójdzie ad acta, a niechby, ale to co, mam spokojnie patrzeć, jak dziewczyna grzęźnie w uczuciach do mordercy…? Żeby to piorun strzelił!

Znaleźć się w ich laboratorium i poznać wyniki tego drobiazgowego przeszukania zapragnęłam niemal równie gorąco, jak bułgarskiego bloczka. Nie miałam szans, należało pohamować niecierpliwość i pójść drogą okrężną, dobrze jeszcze, że taka w ogóle istniała…

Bez dalszych protestów opuściłam ich teren działania.

* * *

– Chcesz jechać na noc? – zdziwiła się Grażynka. – Myślałam, że beztrosko się prześpimy i pojedziemy rano?

Beztrosko…!

– Rano, rano – uspokoiłam ją. – Nigdzie się teraz nie wybieram. Mam co innego do roboty.

Grażynka popatrzyła pytająco.

– Myśleć muszę. Bardzo ciężka praca. Nic z tego wszystkiego nie rozumiem i szkoda, że jeszcze nie mogłaś iść ze mną i słuchać całego gadania. Teraz ci muszę powtarzać i oczywiście, będzie skażone moimi wnioskami, a wolałabym cudze, świeże. Nie mogę się zdecydować, co zjeść, kotlet mielony czy pierogi, jedno i drugie lubię, a w domu robić nie będę, to pewne.