Выбрать главу

Obejrzałam jednego.

Gdybym była młodsza i miała za sobą mniej okropnych doświadczeń, zaaprobowałabym go bez chwili wahania. Gregory Peck jak w pysk dał, tyle że w bardziej melancholijnym wydaniu. Maniery nieskazitelne, umysłowo elita, wysokie loty, żadnej wulgarności, polski język niczym świętość, błyskotliwość, poczucie humoru nieco zgryźliwe, ale bezbłędne, dwie lewe ręce do zajęć technicznych w rodzaju zdjęcia rusztu z grilla, ale za to jak tańczył…! Stare, prawdziwe tańce, Anita wiedziała co robi, nowoczesność kończyła się na twiście.

Grażynka mu się spodobała, co zostało okazane w sposób wręcz wiktoriańsko powściągliwy. Trzeba było mieć dobre oko, żeby dostrzec tę grawitację ku niej. No, oko miałyśmy obie, i Anita, i ja.

I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie to, że z chwili na chwilę Grażynka zaczynała coraz bardziej przypominać stragizowaną Goplanę, bliską przemiany w mgłę nad jeziorem. Kto tam tę Goplanę, do licha, porzucił…? Przecież nie Kirkor! Goplana zaczęła mi się kojarzyć z syrenką Andersena, królewicza diabli wzięli, zostały jej nogi bez głosu i na cholerę jej te nogi?

We wzroku Anity też dostrzegłam troskę. Obie usiłowałyśmy podsłuchać chociaż fragmencik ich rozmowy, później udało nam się skonfrontować strzępy. Rany boskie, sam bezsens życia, nic trwałego, za wszystko trzeba płacić, nie warto, po co te wszystkie cierpienia, człowiek to pył na wietrze, same złudzenia szkodliwe i głupie, nawet słońce jest niebezpieczne, najlepiej od razu się powiesić albo otruć. Narkotykami przejść w krainę mirażu, a i tak nic się nigdy nikomu nie uda.

O, niech to piorun strzeli! Miałam nadzieję, że chłopak okaże odrobinę męskości, dorosły facet w końcu, rycerska opiekuńczość się w nim odezwie, a skąd! Trzcina, cholera, może i myśląca, ale nie w tę stronę co trzeba.

– Chyba on w tej depresji grzęźnie cokolwiek za głęboko – powiedziałam do Anity na stronie. – Grażynka w normalnym stanie już by go zaczęła wyciągać, ale przecież nie teraz! Gdzie ten drugi, weselszy?

– Nie złapałam go, gdzieś mi się zmył z horyzontu, ale zostawiłam mu wiadomość i powinien być – odparła zmartwiona Anita. – I też nie wiem, czyby się nadał. Słuchaj, zabierz ją stąd, bo on ją przydepcze ostatecznie. Ona mu się podoba i znalazł pokrewną duszę, gdyby Zygmunt miał w domu narkotyki, już by je polecieli zażywać.

– Nie ma?

– Chwalić Boga, nie.

– A szkoda faceta, bo atrakcyjny.

– To tak właśnie wygląda samo życie. Pokraka ci będzie tryskać wigorem, a taki bluszcz cholerny za zwiędłą różę robi. I powiem ci, podejrzewam, że gdyby trafił na twardą dziewczynę, która to wszystko zniesie, wcale by jej nie chciał.

– Kobiety są bardziej elastyczne. I w gruncie rzeczy mają w sobie więcej racjonalizmu. Taka jakaś w jego stanie uczepiłaby się prostackiego brutala niczym deski ratunku, wylazłaby z dołka i dopiero potem zaczęła stroić grymasy. Z mężczyznami gorzej.

– Niepotrzebnie zaczynają myśleć – zgodziła się ze mną Anita. – O prostych rzeczach to jeszcze, ale subtelności nie dla nich. Zabierz ją, bo już widzę, że nic dobrego z tego nie wyniknie.

Udało mi się skłonić Grażynkę do odjazdu po dość długich wysiłkach, na szczęście byłam samochodem, ona przyjechała taksówką i taksówki zostały przewidziane na odjazd gości, bo impreza nie odbywała się na sucho. Jedno piwo wypiłam na początku pod kiełbaski i skrzydełka, i dawno już to piwo we mnie znikło, mogłam wracać normalnie. Jej się, najwyraźniej w świecie, spodobały te dywagacje katastroficzne, a możliwe, że i facet, bo jeszcze w czasie drogi snuła dalszy ciąg. Starałam się nie reagować, zajęta czymś innym.

W chwili kiedy odjeżdżałam, zwabiwszy ją do samochodu, przyjechał jeszcze jeden spóźniony gość. Żywiutko wyskoczył z taksówki i zdążyłam na niego spojrzeć.

Jeśli był to ten drugi, oczekiwany, rzeczywiście stanowił przeciwieństwo. Gębę miał uśmiechniętą dookoła głowy, zębami błyskał, ucieleśniona radość życia. Chyba nawet za dużo tej radości, takiej porcji Grażynka mogłaby nie wytrzymać. Wydawał się mocno opalony, na ile dało się to stwierdzić w świetle latarni nad bramą, zdrowiem promieniał, obiema rękami machał, z daleka witając towarzystwo, prawie nas nie zauważył i poleciał zwiększyć rozbawione grono. Zawahałam się na moment, zetknąć ją z nim czy nie, ale coś mi mówiło, że lepiej nie w tej chwili. Odjechałam.

Kiedy nazajutrz omawiałyśmy z Anitą całą sprawę, wiadomości miałam niewiele więcej, bo, wedle opinii Janusza, dochodzenie odrobinę okulało. Ów Stępniak wyjechał z Polski już prawie rok temu, nie wrócił do tej pory, ale komórka cały czas była opłacana jak trzeba, więc kogo to obchodziło. Mógł sobie do końca życia siedzieć w Australii albo na którymś biegunie, jego rzecz. Kto posługiwał się przyrządem, rzetelnie zań płacąc, nie dawało się odgadnąć.

Patryka wciąż jeszcze nie odnaleziono. W jego mieszkaniu nie było niczego podejrzanego ani nielegalnego, normalny ludzki chłam, nawet niezbyt obfity, i dużo literatury na najrozmaitsze tematy. Przesłuchania dostępnych podejrzanych trwały i szły jak po grudzie.

– Nie wyszło nam trochę – rzekła Anita z troską. – Z Januszem Krzepińskim nie zetknę jej na razie za skarby świata, bo się wzajemnie wpędzą do grobu, a Kubuś Wichajster zraziłby ją do siebie…

– Jak proszę? – przerwałam jej, zaskoczona.

– …od pierwszego kopa – dokończyła Anita.

– Czekajże. Jak powiedziałaś? Wichajster? On się tak nazywa?

– Oj, nie nazywa się Wichajster, ale ma takie jakieś techniczne nazwisko. Zaraz, przypomnę sobie… Szlagbor… nie, Śrubsztak… nie. O, Przecinak! Przecinak to szlagbor, nie?

– Nie – poprawiłam sucho. – Przecinak to mesel. Możliwe, że prawidłowo nawet przez dwa s.

– Mesel, niech będzie. Wszystkim się ciągle myliło, śrubokręt, korkociąg, kombinerek…

– Kombinerki.

– Ale mówili kombinerek. Ktoś wreszcie wymyślił Wichajster i ten wichajster się przyjął, Kubuś się za to nie obraża.

– Dobrze, zostawmy na razie te narzędzia pomocnicze. I co? Dlaczego by ją zraził? Wydawał mi się wesoły.

– Otóż to. Wesolutki wściekle, jak stado pierwiosnków na nieboskłonie, dosłownie strzelało z niego, istny fajerwerk, prawie nie można było wytrzymać. Przyznał się, że spotkało go powodzenie nadzwyczajne, ciężki kłopot zleciał mu z głowy i z tego tak się cieszy bez opamiętania. Rozumiem uciechę, ale nie dla Grażynki chwilowo takie roześmiane słoneczka. Szok termiczny.

Poparłam jej zdanie

– Jakiś umiar należało zachować, stopniować pogodę ducha…

– A Kubuś był do tego niezdolny – wpadła mi w słowo Anita. – Lepiej się stało, że przyjechał za późno, tyle że teraz nie wiem, co zrobić.

– Też nie wiem. Jedyne, co mogę, to zająć ją pracą. Nie jest przygnębiająca.

– To zajmij. A potem zobaczymy.

– Urządzisz następną imprezę?

Anita zawahała się.

– Nie wiem, może raczej zaproszę ją na coś ogólnego, więcej ludzi, więcej możliwości… A co do Kubusia Wi… zaraz… Przecinaka… teraz tak to widzę, mam wrażenie, że ta jego skowronkowatość była trochę histeryczna. Szał go opętał. Wiesz, takie skojarzenie, jego najgorszy wróg wpadł pod pociąg i rozmazało go po torach…

– O Jezu…

– I jeszcze przez przypadek sam go wepchnął. Okropne, ale za to jakie radosne! Bo aż taki wystrzałowy nigdy dotychczas nie był, raczej normalny.

– Czekaj, a jak on ma właściwie na imię? Nie ochrzcili go przecież mianem Kubusia, nie ma takiego świętego. Jakub?

– Nie. Przypadkiem wiem, że Ksawery. Ksawery Przecinak. Zrobili z niego Kubusia, dziwactwo, ale niby jak inaczej ten Ksawery się zdrabnia?

– Ksawuś…?

– Głupio. No nic… Czekaj, miałaś na myśli, że wasza robota nie jest przygnębiająca?

– Dokładnie. Nie jest.

– Też mi się tak wydawało. No dobrze, niech będzie, zajmij ją…

Zajęłam zatem uczciwą pracą tak Grażynkę, jak i siebie, i nawet nieźle nam szło aż do chwili, kiedy wieczorem zadzwonił Ten Pan.

– No i niech pani popatrzy, ten brakteat się znalazł – oznajmił bez wstępów, taki zadowolony, że samo rwało mu się z ust. – Jednak ma go pan Pietrzak i teraz twierdzi, że miał go cały czas, od wieków. Chwała Bogu, że nie zginął!

Uczciwa praca od razu wyleciała mi z głowy. Ucieszyć się, owszem, ucieszyłam, ale potraktowałam jego słowa trochę nieufnie.

– Jest pan pewien? Widział go pan?

– Ja osobiście nie, ale policja widziała. Bardzo grzecznie poprosili o pokazanie zbioru, a brakteatu Jaksy w szczególności, i pan Pietrzak chętnie pokazał.

– Skąd pan to wie? – zdumiałam się. – Od policji?!

– A, nie, skąd! Od gosposi pana Pietrzaka. Była akurat i wszystko słyszała, bardzo przejęta, a brakteat, to jej się wydało takie dziwne słowo, że zapamiętała. A ja ją zaraz potem spotkałem, znamy się trochę, sam ją Pietrzakowi naraiłem. Podobno, tak wyjaśnili, kontaktują się z każdym, kogo tam w notesie Fiałkowskiego znaleźli, i proszą o pomoc, bo na numizmatyce mało kto się zna. Jakieś plotki tu musiały zamieszania narobić.

– No dobrze, a dlaczego, wobec tego, pan Pietrzak twierdził, że go nie ma?

– Może akurat miał jakieś swoje powody…

Wszystko w środku nagle mi podskoczyło, bo, rzecz jasna, przypomniał mi się list Grażynki, w obliczu wydarzeń tłamszony z całej siły. To we mnie właśnie pan Pietrzak wpierał, że brakteatu Jaksy nie posiada, prawdopodobnie obawiał się, że przylecę oglądać go ponownie, a na wizytę nie miał najmniejszej ochoty. Zełgał ze strachu. Jednak powinnam te ludzkie uczucia jakoś uwzględniać…

Zajęta sobą, przeoczyłam fakt, że i z panem Gulemskim były jakieś komplikacje, coś tam jednak pan Pietrzak ze znikającym brakteatem wywijał. Pełna skruchy, dałam spokój dociekaniom.

– Mnie się wydaje, proszę pani – mówił dalej Ten Pan – że pan Pietrzak miał jakieś kłopoty i chronił swoją kolekcję. Ktoś natrętnie chciał od niego coś kupić, a on wcale nie chce sprzedawać, więc przez jakiś czas na zimne dmuchał. Mówił, że nie ma tego czy tamtego i już. A co do Fiałkowskiego to ja nie wiem, Gulemski mówi, że widział, może i rzeczywiście widział inny egzemplarz, tylko to mnie dziwi, że Fiałkowski specyfikacji nie uzupełnił. Ale może miał krótko, czyjeś, do sprzedaży, to przecież w Bolesławcu, ktoś do Niemiec kupił, Niemcy tego brakteatu okropnie nie lubią…