– Byłam z nią umówiona – wyznała smętnie Grażynka. – Robiłam spis znaczków jej nieżyjącego brata. Właściwie przepisywałam jego spis i trochę sprawdzałam, czy się wszystko zgadza. Dosyć długo to trwało. Skończyłam i wyszłam.
– I w jakim stanie ją pani zostawiła?
– Zniecierpliwienia. Prawie w drzwiach już stała. Też chciała wyjść, wybierała się do restauracji, tak w każdym razie mówiła.
– I wyszła?
– Nie wiem. Nie widziałam.
– Jakoś nikt nie widział – skomentował prokurator z przekąsem. – Ciekawe…
Atmosfera potępienia zapanowała w pomieszczeniu, bo najwyraźniej w świecie podejrzana szła w zaparte. Nie zatrzymano jednakże Grażynki w areszcie, nadkomisarzowi coś się bowiem nie zgadzało, ponadto areszt był akurat mocno zatłoczony i nie dało się jej tam upchnąć. Wzbroniono tylko wyjazdu z miasta pod groźbą poszukiwania listem gończym.
– No, rozumiesz, nie mogłam na to pozwolić, bo akurat nie mam żadnej przyzwoitej fotografii, a ta w paszporcie to istna mazepa – tłumaczyła mi się Grażynka nazajutrz. – Rozplakatują po mieście moją gębę w charakterze zmazy, jeszcze czego! Madzi na głowie siedzieć nie chcę, ale pozwolili mi zamieszkać w hotelu. No i mieszkam, sama widzisz.
Widziałam. Zamieszkałam w tym samym hotelu, w pokoju obok.
Zanim dotarła do mnie wieść o zbrodni Grażynki, zdążyłam przeczytać jej list czternaście razy, popadając kolejno w rozmaite stany. Co któryś tam raz usiłowałam wątpić, czy rzeczywiście o mnie mowa, ale powątpiewanie miało nader nikłą siłę przebicia i uparcie wracałam do pierwszej osoby. Od czasu do czasu ogarniała mnie wściekłość, nie na Grażynkę, broń Boże, i nawet nie na siebie, a na mojego byłego męża, który przez tyle lat nie umiał mi wyjaśnić, co właściwie tak we mnie gani i krytykuje. No proszę, a Grażynka jednym listem umiała…!
Zarazem przeleciała po mnie ponura ulga, że nareszcie zrozumiałam, dlaczego Janusz, mój aktualny konkubent, tak często musi ode mnie odpoczywać. Nie na żadne dziwki lata, tylko zbiera siły do dalszych kontaktów z potworem. A ja… O, mój Boże! A ja czyham na niego z rozcapierzonymi pazurami, żeby natychmiast czegoś od niego chcieć, do czegoś go zagonić, zapędzić, czegoś wymagać, obojętne, czy mają to być ciężkie zakupy w sklepie, namiętna miłość czy mycie samochodu. Może bodaj raz należałoby powitać go upieczoną kaczką, czerwonym winem i świecami na stole…? Nie, upieczoną kaczką nie, dobra tylko na świeżo, prosto z pieca, lepiej potrawką z kurczaka w sosie koperkowym.
Bo w te różne seksowne utensylia mogę się ubrać w każdej chwili. No dobrze, ubiorę się, niech mu będzie…
Doznałam wrażenia, że nie te akurat kwestie Grażynka miała na myśli, i przestawiłam się z lekkim wysiłkiem na właściwe tory. Pokwikiwał we mnie bunt, okropna jestem, przyduszam, wymagam, ale przecież nie bez powodu! Trzeba to trzeba, i nie ma co się wyłgiwać! No dobrze, ale może te parę godzin wielkiej różnicy nie zrobi…? O, różnie, czasem zrobi, czasem nie, zdaje się jednak, że moja nieznośność nie na tym polega, pracę każdy szanuje, zaraz, co ta Grażynka tam napisała…?
No a co ja na to poradzę, że muszę pracować fanaberyjnie…?
Z dużym oporem przyznałam się samej sobie, że chyba gorsza jestem na gruncie prywatnym. Ohydna pamięć miała rację, podsuwając wstrętne wspomnienia, powinnam troszeczkę liczyć się z tymi nieszczęsnymi ludźmi, mającymi ze mną do czynienia, zastanowić się czasem, w co im włażę zabłoconymi gumiakami, pohamować swoją wściekłą spontaniczność. Na własnej skórze wszak odczuwałam, jak to wygląda, nie raz, nie dwa, nie trzy…
Gwałtownie zapragnęłam poprawy.
Pierwszym objawem pozytywnym była myśl, że Grażynka trupem padnie, jeśli się dowie, że jej list trafił do mnie. Zatem nie może się dowiedzieć, za nic w świecie i nigdy w życiu.
Zadzwoniłam do Anity.
– Muszę ci coś powiedzieć w cztery oczy i ma to być straszna tajemnica na zawsze – oznajmiłam.
– Tajemnica, którą zna więcej niż jedna osoba… – zaczęła ostrzegawczo Anita.
– Wiem, ale musisz ją znać, bo inaczej coś ci się wyrwie…
– Zaraz – przerwała mi Anita. – Chyba jakoś dziwnie mówisz. Wyrwie mi się, jeśli nie będę jej znała? Jakim cudem?
– Znasz połowę. I nie wiesz, że jest to tajemnica.
– Zaciekawiłaś mnie teraz do nieprzytomności. Trudno, spóźnię się na kolegium. Mów, byle szybko!
– Dostałaś od Grażynki list do mnie. I niech cię ręka boska broni powiedzieć jej o tym!
Anita milczała przez chwilę.
– Spóźnię się gwarantowanie – zapewniła mnie. – Ale to pewnie znaczy, że ty dostałaś list do mnie?
– Owszem. I Grażynka umrze, jeśli wykryje pomyłkę. Albo ucieknie na pustynię, też niedobrze. A listu ci nie dam.
– Dlaczego? – zdumiała się. – Skoro jest do mnie…?
– Bo jest o mnie. Nic tam więcej nie ma, tylko komplementy pod moim adresem, których nie mam chęci rozpowszechniać. Dla ciebie, jak sądzę, żadna nowość, znasz mnie od dawna, i to z najgorszej strony.
– Co ty powiesz? – zainteresowała się Anita. – Niech szlag trafi kolegium. Aż tak…?
– No proszę! – ucieszyłam się. – Wiedziałam, że mnie znasz! Więc nie musisz mnie poznawać korespondencyjnie, a ja przynajmniej odniosłam korzyść naukową. Poznaj samego siebie, czy jak to tam brzmi. Uświadomienie sobie własnych błędów jest pierwszym krokiem do poprawy, bardzo wychowawcze.
– Ty, słuchaj, ale chyba nie masz pretensji do Grażynki?
– Broń Boże, przeciwnie! Samą prawdę tam napisała i bardzo wnikliwie, chociaż w nerwach, ale z pewnością nie zamierzała mi tego powiedzieć w takich prostych, żołnierskich słowach. Więc sama rozumiesz. Poza tym ogólnie ona mnie lubi, co stanowi dużą pociechę, kiedyś ci to może pokażę, jak już zdezaktualizuję chociaż ćwiartkę. Ale niech ona się o tym nie dowie!
– Tu masz rację – zgodziła się Anita z troską. – I musi w tym tkwić przeznaczenie, bo ja zaraz potem, jak ci ten list odesłałam, dzwoniłam do niej na komórkę, żeby sobie pochichotać, ale szczęśliwie miała wyłączoną. A potem mówili do mnie coś po niemiecku, więc się nawet nie nagrałam. Zwyczajna łaska boska. No, dobra, będę milczeć przeraźliwie, a teraz lecę na to kolegium. Cześć!
Doznałam ulgi potężnej, na Anitę można było liczyć bez pudła. Zaczęłam nabierać rozpędu i zastanawiałam się gorączkowo, co by tu jeszcze zrobić, co odkręcić, komu zaoszczędzić jakiejś nieprzyjemności. Przypomniałam sobie faceta, któremu nie tak dawno zatrułam życie, numizmatyk, to u niego właśnie oglądałam brakteat Jaksy z Kopanicy, miał katar, numizmatyk, nie Jaksa, ponadto zdaje się, że oderwałam go od jakiegoś zajęcia, do którego bardzo chciał wrócić, a ja mu spętałam ręce i umysł. Mój ekspiacyjny rozpęd był nie do zahamowania, postanowiłam załatwić sprawę natychmiast.
Znalazłam numer, zadzwoniłam, przypomniałam mu się.
– Chciałam pana bardzo przeprosić – rzekłam ze skruchą.
– Mnie? – zdziwił się facet. – Za co?
– Za natręctwo. Pokazywał mi pan brakteat Jaksy z Kopanicy, bo czepiałam się pana jak rzep… – w ostatniej chwili powstrzymałam rwące mi się z ust słowa: psiego ogona. To by chyba też było trochę nietaktowne…? – A pan, o ile pamiętam, był zaziębiony i zajęty…
– Chwileczkę, proszę pani. To chyba jakaś pomyłka? Nigdy w życiu nie miałem brakteatu Jaksy z Kopanicy!
– Pan Józef Pietrzak? – upewniłam się po sekundzie zaskoczenia.
– Tak, to ja, ale…
– No więc tak. To u pana widziałam tę idiotyczną blaszkę…
– Jak pani może nazywać idiotyczną blaszką brakteat Jaksy z Kopanicy!
– Miałam na myśli rozmiar – usprawiedliwiłam się czym prędzej. – Z całym szacunkiem dla numizmatu. U pana…
– Niemożliwe, proszę pani. Nie miałem i nadal nie mam tego brakteatu, chociaż przyznaję, że poluję na niego od dawna.
– To może miał pan od kogoś pożyczony.
– Kto pożycza takie rzeczy?!
– Nie wiem. Ja, w każdym razie, oglądałam…
– To nie u mnie – zdenerwował się Józef Pietrzak. – Nie mam pojęcia u kogo, ale jeśli pani to sobie przypomni, bardzo proszę o informację. Też bym chętnie jeszcze raz w życiu obejrzał.
List Grażynki spowodował, że przestałam się upierać. Uświadomiłam sobie, że znów popełniam jakąś niewłaściwość, może facet ma swoje powody, żeby wyprzeć się tego Jaksy, może ktoś go słucha, może boi się rabunku, ostatecznie brakteat Jaksy z Kopanicy to raczej droga rzecz. A ja się znów czepiam.
No i proszę, pięknie mi wyszło odkręcanie nietaktu!
Diabli wiedzą jakie jeszcze głupoty zdołałabym popełnić, gdyby nie to, że zadzwoniła kuzynka Grażynki z Bolesławca z informacją o zbrodni. Grażynka właśnie wjechała do kraju, a gliny trzymają się jej pazurami. Niech coś zrobię, bo to przecież ja osobiście wypchnęłam ją do ofiary!
Tego mi już mówić nie potrzebowała, szarpnęło mną, wyjechałam o bladym świcie i wczesnym popołudniem znalazłam się w Bolesławcu. Z drogi zawiadomiłam o dramacie kogo tylko mogłam i, przy okazji, odbyłam kilka nad wyraz użytecznych rozmów, pilnie bacząc ze słuchawką przy uchu, czy drogówka gdzieś przede mną nie stoi. A nawet gdyby stała, za uzyskaną wiedzę gotowa byłam zapłacić dowolnie wysoki mandat.
Grażynkę znalazłam w ogródku hotelowej restauracji, melancholijnie siedzącą przy piwie. Wbrew sytuacji, kwitła urodą.
– Powiedz porządnie wszystko, jak było – zażądałam. – Nie zabiłaś jej przecież, bo na cholerę nam taki kwiatek. Chcę kupić te znaczki, a teraz nawet nie wiadomo, kto jest spadkobiercą.
– Podobno syn siostrzeńca, znaczy syna ich najstarszej siostry – odparła Grażynka z westchnieniem. – Można uczynić założenie, że prędzej sprzeda on niż nieboszczka albo jej brat. Więc owszem, motyw da się znaleźć.
– Co to za motyw, masz źle w głowie? Przecież, zabiwszy babę dla kolekcji, podwędziłabyś kolekcję! Gdzie w tym sens, gdzie logika?
– No właśnie, kolekcja została, żeby zaciemnić motyw. Inaczej byłoby za proste.
– Makiawelizm – zaopiniowałam z niesmakiem. – Przesadny.