Zawahałam się. W oczach mi nagle stanęło, że był to sklep przy Bagateli, w dodatku mówiło się nie tylko o znaczkach, także o numizmatach, w dodatku jeszcze gorzej, dostałam tam spod lady rzadkie 100 złotych z ochroną środowiska. Do licha, a w liście Grażynki przeczytałam, że gadam, co mi ślina na język przyniesie i bez żadnego zastanowienia robię ludziom nieprzyjemności…
Gdyby nie ten cholerny list, rąbnęłabym Bagatelą, teraz mnie zatrzymało. Trochę taktu, do licha, nie walić donosami na prawo i na lewo, co ci ludzie są winni, że jakiś łobuz trzasnął Weronikę! Niechże się opanuję!
– Nie wiem – powiedziałam z troską, szczerze zmartwiona, bo ogólnie powodów mi nie brakowało. – Nie pamiętam. Bywałam w różnych, na Wiejskiej, na Hożej, na Bagateli, na Starym Mieście, gdzie popadło. Mogłam go spotykać wszędzie. Ale chodzi mi po umyśle coś innego, niewyraźnie, bo niewyraźnie, ale chodzi. Numizmaty. Pod szubienicą nie zdołam tego porządnie powtórzyć, niemniej jednak gotowa jestem przysięgać, że o monetach była mowa, jakaś sensacyjka w powietrzu drżała, ktoś coś posiadał, czy był to złoty Oktawian August, czy 20 groszy z 1926 roku, albo może 5 groszy z pięćdziesiątego drugiego, pojęcia nie mam, tyle że Bolesławiec przy tym się plątał. Więc jedyne, co mogłabym przypuszczać w kwestii tego stanu posiadania, to to, że nieboszczka siedziała na monetach po bracie. Nic więcej. Bo w plotki nie wierzę.
– Jakie plotki?
– A co, nie słuchają panowie głosów społeczeństwa? Już te precjoza u niej, złoto, brylanty i dolary, przerosły kopiec Kościuszki. Nie wierzę. Wiem na pewno tylko o znaczkach, które, o ile się orientuję, nie zostały ukradzione, więc właściwie nawet moja niewiara jest trochę chwiejna.
– A tak dla formalności – wtrącił się nagle prokurator. – Gdzie pani była jedenastego maja i co pani robiła?
– Siedziałam w domu, w Warszawie, i miałam całe zbiegowisko – odparłam niecierpliwie. – Akurat przypadkiem pamiętam datę, degustacja win, na którą zaprosiłam parę osób, wszyscy wyszli prawie trzeźwi, a nawet gdyby nie, firma ma to na piśmie. Łatwo sprawdzić. Było to u mnie, więc nie mogło mnie nie być. Jako sprawczyni, odpadam w przedbiegach, ale moralnie czuję się obciążona Grażynką, poproszę zatem uprzejmie o odpowiedź na moje malutkie pytanko: co z półmiskiem?
Zawahali się, popatrzyli na siebie i chyba przemogli służbowe opory.
– No dobrze, powiemy pani – zdecydował się prokurator. – Ale, oczywiście, to wyłącznie do pani wiadomości, jeśli pani komuś coś powie…
Wpadłam mu w słowa, bo, jak zwykle, nie miałam cierpliwości czekać.
– Będą panowie wiedzieli, że kłapię gębą na cztery strony świata. Nic podobnego, nie ja jedna będę taka wtajemniczona, policzcie ludzi u siebie. Każdy ma żonę, męża, narzeczoną, przyjaciółkę i tak dalej. Sprzątaczki też posiadają uszy. Mnie na rozgłaszaniu wcale nie zależy, chcę uniewinnić Grażynkę i cześć. Potrzebna jest w Warszawie, a nie tu, w areszcie hotelowym!
– W porządku, nie musi nas pani agitować. Owszem, zostało sprawdzone. Półmisek był, pusty, nie umyty.
– Laboratorium kryminalistyczne… – zaczęłam z irytacją i urwałam. Spokojnie, bez przesady, laboratorium kryminalistyczne znajduje się w Warszawie, już widzę, jak wysyłają tam naczynie w trybie przyśpieszonym dla sprawdzenia, ile minut zasychały resztki pożywienia. Cha, cha.
– Co do tylnego wyjścia, istotnie, denatka mogła tamtędy opuścić dom – kontynuował sucho prokurator, pomijając mój nietaktowny wtręt. – Pewnie spyta pani o czas, powinna pani wiedzieć, jak niedokładne są zeznania świadków…
Owszem, wiedziałam.
– Otóż wszystko rozgrywało się około godziny dwudziestej. Pół godziny pomyłki w jedną i w drugą stronę daje nam razem całą godzinę, a dom Fiałkowskiej to nie zamek królewski, przez godzinę można w nim zrobić dowolny bałagan.
– Można też nie znaleźć tego, czego się szuka – dołożył uprzejmie nadkomisarz.
– Z tego wynika, że będę musiała ponawiązywać potworną ilość prywatnych znajomości – mruknęłam. – Czas, ścisłe wyliczenie czasu uniewinnia Grażynkę. No i ten półmisek… W śmieciach jedzenia nie było?
– Nie było – odparli razem i patrzyli na mnie tak jakoś dziwnie, że coś niepokojącego przyszło mi do głowy.
– A nie było tam przypadkiem kota albo małego pieska?
– Owszem, był kot – powiedział nadkomisarz jeszcze bardziej uprzejmie.
– Dlaczego małego? – zainteresował się równocześnie prokurator.
– Duże psy nie włażą na stół, małe bywają głupie i bezczelne. Ale już i kot mi wystarczy, rozumiem panów. Co ona jej dała na tym półmisku, muszę sprawdzić, zaraz, czego kot nie tknie…? Cebula? Kiszona kapusta? Widziałam, jak kot rąbał gotowaną marchew i w ogóle włoszczyznę z rosołu, ale takich, na przykład, korniszonów już nie. Więc, jeśli tam była surówka na ostro, kot odpada.
– Nie bierze pani pod uwagę jeszcze jednej ewentualności, z którą my musimy się liczyć – zauważył prokurator. – Mianowicie wspólnictwo. Pani Birczycka wyszła, zadbała o pozostawienie drzwi otworem, denatka również wyszła, przez ten czas wkradł się wspólnik, pouczony, czego ma szukać…
– To albo wspólnik debil, albo Grażynka po polsku nie umie. Pouczony i nie ukradł…? A, cudzoziemiec może…? Bo Grażynka miała na oku znaczki i nic więcej, czego zatem miał szukać? Nie zrozumiał, co się do niego mówi? Pouczony porządnie, nie zrobiłby bałaganu, wziąłby swoje i w krzaki. Nie, przykro mi, brak w tym logiki, pomijając już oczywiście charakter Grażynki.
– Skąd ta pewność pani, że podejrzana zajmowała się wyłącznie znaczkami?
– Ze spisu, który dostałam. To była duża robota, musiała porównywać specyfikację nieboszczyka ze stanem faktycznym i z katalogiem, i zrobiła to, bo wiedziała, że ja sprawdzę. Zajęcie na dwa dni, nie tylko na jeden. Na nic więcej nie mogła mieć czasu, a nie zrobiła tego wcześniej, bo już wiem, że zaraz pan mnie o to spyta, ponieważ nie mogła przewidzieć zaproszenia na ślub przyjaciółki i spaskudzenia sobie wyjazdu. To znaczy, ściśle biorąc, nie mogła przewidzieć, że ja jej ten wyjazd spaskudzę.
– To znaczy, dla jeszcze większej ścisłości – upewnił się nadkomisarz – że ta wizyta u denatki i pobyt u niej nastąpiły z pani inicjatywy?
– Nawet na moje bardzo usilne życzenie. Grażynka jest ustępliwa.
– A co pani właściwie tak na tym zależało? I dlaczego nie mogła pani sama się tym zająć?
Z ciężkim westchnieniem opisałam im wszystkie trudności, jakie były moim udziałem od chwili uzyskania wieści o kolekcji nieboszczyka Fiałkowskiego, który, jak na moje potrzeby, umarł zbyt wcześnie. Z siostrą nikt, z wyjątkiem Grażynki, nie potrafił się dogadać, mnie zaś korciły nadzieje. Może ma coś, czego szukam i co mi jest potrzebne? No i proszę, wnioskując ze spisu, ma rzecz dla mnie bezcenną, chętnie to odkupię od spadkobiercy.
– A propos – dodałam żywo. – Czy spadkobierca już się znalazł? Podobno to jakiś siostrzeniec?
– Owszem – przyznał prokurator po chwili milczenia i trochę niechętnie. – W korespondencji znaleźliśmy życzenia, od niego, ale zanim będzie mógł dysponować spadkiem, upłynie dużo czasu…
– Wiem – przerwałam. – Postępowanie spadkowe i tak dalej. Testamentu zapewne nie było?
I nagle uświadomiłam sobie, że moje ustawiczne wpadanie im w słowa wywołuje w panach śledczych rosnącą irytację i opór. Pisała coś Grażynka w swoim liście o moich, pożal się Boże, talentach dyplomatycznych…? Wykazuję tu właśnie uzdolnienia zgoła epokowe, należało robić z siebie idiotkę i patrzeć na nich z czcią i podziwem, za chwilę przestaną ze mną rozmawiać i poszczują mnie psami. Nie zdziwię się zbytnio.
Jednakże nie przestali.
– Był – powiedział prokurator. – Dosyć dziwny, ale prawomocny. Dziedziczy, istotnie, siostrzeniec. Moment. Czy zna pani może niejakiego Tadeusza Tajdala?
– Jak proszę…?
– Tadeusza Tajdala.
Zaskoczyli mnie.
– Z całą pewnością nie. Nie jest to nazwisko, które łatwo można zapomnieć. W życiu o takim nie słyszałam. Kto to jest?
– A Piotra Gulemskiego?
– Też nie.
– A Józefa Pietrzaka?
– Też… Nie, no, co ja mówię! Jednego Józefa Pietrzaka znam, ale nie wiem czy właściwego, bo nazwisko popularne.
– Kim jest ten znany pani Józef Pietrzak?
– Starszym panem w średnim wieku. Kim jest ogólnie, pojęcia nie mam, ja go znam jako filatelistę i numizmatyka, nawet to drugie bardziej. Poznałam go dawno, ktoś mi go przedstawił na wyścigach, kiedy jeszcze tam często bywałam, pogadaliśmy trochę i raz złożyłam mu wizytę. I rozmawiałam z nim przez telefon. I tyle. A co…?
– Gdzie mieszka?
– Na Belgijskiej, drugi dom od Puławskiej. Pierwsze piętro.
– Złożyła mu pani wizytę… Po co?
– Żeby obejrzeć jego zbiory. Miał jeden błędnodruk, naszych bokserów na odwrót, chciałam to zobaczyć, bo nigdy przedtem nie widziałam. I monety, też chciałam obejrzeć z bliska i przez lupę, szczególnie srebrne, które czernieją. Interesowałam się, tak sobie, bez racjonalnego powodu, dla przyjemności.
No i teraz gotowa byłabym przysiąc, że oglądałam również ten cholerny brakteat Jaksy z Kopanicy, chociaż ostatnia rozmowa z panem Pietrzakiem zbiła mnie z pantałyku. Wyparł się, a ja tę blaszkę miałam w oczach. Brakteat Jaksy z Kopanicy ciągnął mnie z przyczyn patriotycznych, do licha, Kpenick czyli Kopanica, księstwo słowiańskie, to był przecież Berlin! A należało wspomóc Jaksę, nie dać się wypchnąć, ocalić słowiańszczyznę nad Łabą, cholerny Hitler nie zawracałby nam głowy! Brakteat pozostał jedynym dowodem materialnym, nędznym, bo nędznym, ale jednak, chciałam chociaż na niego popatrzeć. Upierałam się przy patrzeniu!
Byłabym, rzecz jasna, opowiedziała im to wszystko z wielkim zapałem i detalami, gdyby mnie znów Grażynka nie cofnęła. Dosyć tego trucia Pietrzakowi, w końcu to on mnie otruje, nie mogąc się inaczej pozbyć wstrętnej megiery. Stanęłam na monetach ogólnie, bez brakteatu.
Spytali mnie jeszcze o jakąś Melanię Grys, też baby nie znałam, aczkolwiek nazwisko nie brzmiało mi obco. Musiałam je słyszeć bodaj z raz, kto to mógł być? Jakaś pracownica którejkolwiek biblioteki? Dziennikarka? Kasjerka na wyścigach? Sekretarka w Klubie Filatelistycznym? Postać polityczna? Pielęgniarka w poradni dermatologicznej? Wszystko było możliwe, z którąś narzeczoną mojego syna włącznie. W kwestii Melanii Grys nie mieli ze mnie pociechy.