Drzwi za moimi plecami szczęknęły, obejrzałam się, wszedł sierżant. Możliwe zresztą, że był to kapral albo plutonowy, z biegiem różnych zmian straciłam rozeznanie w szarżach, które niegdyś znałam doskonale, poczynając od belek i gwiazdek, a kończąc na nomenklaturze. Uczyniłam po prostu założenie, że jest to sierżant.
Zaczął coś mówić. Brzmiało mniej więcej jak:
– Kopećsięzer… zdaradziewzapar…
Wysoce interesująca wypowiedź. Wbiłam w niego zachłanny wzrok, ale, niestety, dalszego ciągu tekstu zostałam pozbawiona. Hipotetycznemu sierżantowi nadkomisarz zamknął gębę jednym spojrzeniem, prokurator zaś żywo zwrócił się do mnie:
– Dziękujemy pani, bardzo nam pani pomogła…
Obłuda z niego aż tryskała.
– …bylibyśmy wdzięczni, gdyby zechciała pani zostać w Bolesławcu do jutra. Żaden nakaz, broń Boże, zwykła prośba. Pani deklaracje stwarzają nadzieje…
Nie wyszłabym, gdyby nie list Grażynki. Zaparłabym się zadnimi łapami, że wysłucham meldunku sierżanta, że pozwolą mi go zrozumieć, wyciągnąć własne wnioski, wziąć udział w dochodzeniu i Bóg wie co jeszcze. Rozpętałaby się tam awantura, deklaracje owszem, uporczywie kocham policję, jestem po jej stronie, ale nie kocham prokuratury, diabli wiedzą co mi taki namąci, na żadną mafię mi to nie wyglądało, ale trudno przewidzieć, kto, kiedy i za co przystawi prokuratorowi brzytwę do gardła, w drugiej rączce trzymając waluty własne i obce, nie puściłabym tego luzem. I znów… Cholera.
Podobno jestem agresywna, gwałtowna i nieznośna…
Wyszłam z godnością i wcale nie wróciłam do Grażynki. Miałam co robić.
– Iiii tam, proszę pani, jaki kot by to zeżarł! – rzekła ze wzgardą pomocnica kuchenna, niejaka Lolka. – Ja bardzo dobrze pamiętam, bo goście narzekali, że za kwaśne, możliwe, to kapusta. Surówka, znaczy się. Pieczeń wieprzowa, to tak, była, ryż został i ziemniaki, ale pieczeń mocno z cebulką. No i tej surówki najwięcej.
Z tego co wiem o kotach, kiszoną kapustę i cebulkę zostawiłyby odłogiem. Zastanowiłam się, kto mógłby mi coś powiedzieć o upodobaniach spożywczych nieboszczki, lubiła kapustę czy nie? Chyba tylko ta dziewczyna, miewająca z nią stałe kontakty.
– Pani Weronika takie surówki lubiła? – spytałam ostrożnie.
– A jak! Na ostro było, kiszona kapusta, ogórki, korniszony, marynowana cebulka, pieprzu dużo, ocet, papryka, do wieprzowiny to idzie. A ona aż się trzęsła do takich rzeczy, mówiła, że kwaśne jej dobrze robi, sam ocet mogła pić, a ta kapusta rzeczywiście chyba jakoś nie najlepiej wyszła, bo to różne bywają. I możliwe, że za dużo do sałatki poszło, bo tak normalnie to się uważa, żeby nie tego. No, nie zakwasić za bardzo. A tu wszyscy… No to niech ma. W ogólności, to jak raz bardzo dużo dostała.
– Tej kapusty…?
– Wszystkiego. Przez to na tym wielkim półmisku wzięła, kopiasto było, we trzy garnki by weszło.
Tknęło mnie. Wprawdzie, z racji kapusty, nie kot zeżarł, tylko świętej pamięci Weronika, ale czy dałaby radę na jeden raz? Podzieliła się z mordercą…?
– I o której tu była u pani?
– A bo ja wiem? Już mnie policja maglowała i maglowała, skąd ja takie rzeczy mogę pamiętać, czy ja mam czas na zegar patrzeć, na odczepnego powiedziałam, że przed ósmą. A tak naprawdę to nie wiem.
– Ale nie tylko pani Weronika te…
Zawahałam się, bo na końcu języka już miałam resztki. Odpadki…? Jeszcze gorzej. Jak by tu elegancko…
– …dotacje. Dostawała. Tę pomoc żywieniową…
– Pewnie, że nie. Taki pan Arturek przychodzi, biedny człowiek, tyle zje, co od nas, i taka Paulina, czworo dzieci ma, a sama ledwo zipie, nam opieka społeczna całą listę dała, to już się ich pamięta. I taka dziewczynka, Krysia, bierze, ona u babci i dziadka pod opieką, sierota, babka z dziadkiem opiekę nad nią wzięli, bo inaczej do domu dziecka by poszła, ale jaka to opieka, dwa stare próchna, a dziewczynka się nimi opiekuje. Do szkoły chodzi, dobre dziecko. I jedna taka, Królakowa, mąż chory leży, troje dzieci, jedno niewydarzone, małe wszystko, gdzie jej do pracy jakiej, tu pomoże, tam pomoże, i co ona z tego ma? I Rybczakowa, stara bardzo, tyle się wyżywi, co z tych naszych resztek, a dużo jej nie trzeba…
– I wszyscy byli wtedy wieczorem?
– Zawsze są. Każdego dnia. Co oni by jedli inaczej…?
Z tego całego towarzystwa wybrałam sobie Krysię. Lolka w rozpędzie podała mi jej adres, pojechałam natychmiast, wyliczywszy sobie, że dziewczynka powinna była właśnie wrócić ze szkoły.
Wyliczyłam doskonale, spotkałam dziewczynkę w wejściu do domu, niekoniecznie eleganckiego. Oceniłam ją na jakieś trzynaście lat, okazało się, że dobrze. Spytałam, czy ma chwilę czasu, i zaprosiłam na cokolwiek, lody, frytki, ciastka, co tam jej pasuje. Przyjęła zaproszenie bardzo chętnie.
– O tym zabójstwie Weroniki Fiałkowskiej wiesz oczywiście, bo całe miasto wie – zaczęłam wprost. – Widziałaś ją tam wtedy, tego ostatniego wieczoru?
– A pewnie – odparła natychmiast Krysia, żywa, inteligentna dziewczynka, wybrawszy sobie osobliwy zestaw dań: frytki, drożdżówkę, kiełbaskę z rożna i lody. – Jak raz byłam, jak przyszła, taka zadyszana.
Zdziwiłam się odrobinę.
– Dlaczego zadyszana?
– Bo leciała. Zawsze wcześniej przychodziła, a wtedy jej później wypadło i bała się, że czegoś tam nie dostanie. Na cytryny czatowała, kwaśne lubiła, a takie cytryny, co to ktoś napoczął i nie wycisnął całkiem, to ona strasznie chciała. Wyciskała sobie do reszty.
– I kiedy to było? O której?
– A, to ja wiem na pewno, ale nikt mnie nie pytał. Za dziesięć ósma.
– Skąd wiesz tak na pewno?
– A bo ja tak pilnowałam godziny, bo po ósmej zaraz szedł ten serial „Na Wspólnej” na TVN, a ja to oglądam i nawet miałam o tym w wypracowaniu napisać, taką recenzję, a my nie mamy telewizora i ja to oglądam u mojej przyjaciółki, i chciałam donieść dla babci i dziadka kolację i jeszcze zdążyć na początek.
– I zdążyłaś?
– Zdążyłam. Akurat reklamy skończyli.
– A ta twoja przyjaciółka to pamięta?
– A dlaczego nie ma pamiętać? – zdziwiła się Krysia. – We drzwiach stała i na mnie czekała, bo wiedziała, że w wypracowaniu mam napisać, i jeszcze tupała nogami. I „gdzie jesteś, prędzej, prędzej” na mnie krzyczała. A zaraz na drugi dzień o pani Weronice się rozeszło.
Za dziesięć ósma… Jak oni to śledztwo prowadzą, skoro bystrej, przytomnej dziewczynki w ogóle nie spytali? Za dziesięć ósma Weronika była żywa, dłużej nawet, musiała przecież wrócić do domu, zatem, powiedzmy, do ósmej. Grażynka zdążyła do kuzynki na prognozę pogody po dzienniku, ósma dziesięć, samochodem jechała, niechby tylko pięć minut, jeśli nie wyszła wcześniej niż Weronika, zaczekała na nią, zostawało pięć minut… Niechby osiem. Czy rzeczywiście w ciągu ośmiu minut można zamordować człowieka i zrobić mu w domu taki dziki chaos? Nie, zaraz, mogła zacząć wcześniej…
Wyobraziłam to sobie. Weronika leci do restauracji, Grażynka u niej zostaje, zaczyna demolować mieszkanie, osiąga duży sukces, Weronika wraca, Grażynka chwyta ów tasak, który został użyty, wali… Nie, chwileczkę, nic z tego, przecież Weronika zjadła kolację! Musiała zjeść, skoro półmisek był pusty. To jak niby, Grażynka demolowała, a Weronika jadła? Puknijmy się w czółko, już widzę tę sielską scenę. Zaraz, a może jeszcze inaczej, Grażynka zjadła dla zmącenia sprawy… Nad trupem tak jadła…? No dobrze, oddała kotu, ale co z kapustą? Zabrała ze sobą i wyrzuciła do śmietnika gdzieś po drodze? Nonsens, nie zdążyłaby na prognozę pogody, kot je powoli, gdyby konsekwentnie chciała realizować podstępny plan, musiałaby zaczekać, aż zeżre wszystko, chyba że zabrała ze sobą całość…? Jednak to laboratorium kryminalistyczne okazuje się niezbędne, stwierdziliby bez trudu, czy kot wylizywał półmisek…
Uniewinniłam Grażynkę, zarazem jednak pojawiło mi się następne pytanie. Skoro Weronika była w knajpie za dziesięć ósma, z domu musiała wyjść wcześniej, co najmniej za piętnaście ósma. Grażynka wyszła przed nią, Weronika zamykała drzwi, dołóżmy im chociaż ze trzy minuty, zatem Grażynka wyszła za osiemnaście ósma, a do kuzynki dojechała pięć po. Co, na litość boską, robiła przez dwadzieścia trzy minuty… co najmniej dwadzieścia trzy!…skoro samochodem przemierza się tę trasę w ciągu czterech minut, i to bez żadnego pośpiechu? Sprawdziłam, sama tak przejechałam. Ciekawe, czy już musiała tę kwestię wyjaśniać…
Wszystko to zdążyło przelecieć mi przez głowę, zanim zadałam Krysi następne pytanie. Prawie nie było przerwy w rozmowie.
– Czy pani Weronika mówiła coś w tej restauracji? Wiesz chyba, o co chodzi, wszyscy wiedzą, pani Weronika miała gościa…
– No! – przyświadczyła Krysia skwapliwie. – Taką jedną panią z Warszawy. Podobno to ona ją zabiła, tak ludzie gadali, ale ja nie wierzę.
– Dlaczego nie wierzysz?
– Bo ona już wyszła. Poszła sobie. Pani Weronika powiedziała, że wreszcie poszła, a siedziała i siedziała, i ona nie mogła przyjść. A jak poszła, to nie mogła jej zabić, nie?
Bardzo logiczny wniosek. Wynika z niego, że przyczepili się do tej Grażynki bez powodu i bez sensu, co im do łba wpadło? To chyba sąsiedzi. Pierwsze zeznania, obca facetka, cały dzień tam tkwiła, a potem nikt Weroniki nie widział, bzdura. Może zasugerowali się myślą, że, ukradłszy coś, od razu wywiozła, dopiero po jej powrocie ruszyli dochodzenie porządniej, bo jednak Grażynka ani przez chwilę nie siedziała, a to musi oznaczać, że rozum im wrócił:
Właściwie swój cel osiągnęłam, tylko o to mi przecież chodziło, żeby ostatecznie uniewinnić Grażynkę, mogłabym teraz lecieć do nich, pokłócić się i wypchnąć ją z powrotem do Warszawy, miała tam co robić. Zreflektowałam się na błysk: jeśli się uprę, oni też się uprą, natura ludzka jest ułomna, będą ją trzymać w Bolesławcu mnie na złość i na własną szkodę, nie pokochali mnie chyba po tej pierwszej rozmowie. Trzeba dyplomatycznie, więcej danych, więcej faktów!