Robert Sheckley
Bunt łodzi ratunkowej
— No, powiedzcie prawdę. Czy widzieliście kiedy wspanialsze silniki? — spytał Joe, międzygwiezdny handlarz starzyzną. I spójrzcie tylko na te serwa!
— Hm… — mruknął ostrożnie Gregor.
— I na kadłub — dodał miękko Joe. Poklepał czule lśniącą burtę łodzi. Co za szczęście, zdawał się mówić każdym z tych klepnięć, że ten pływający klejnot trafił się tu właśnie wtedy, gdy „As” potrzebuje łodzi ratunkowej. — Prezentuje się rzeczywiście nieźle — przyznał Joe z wystudiowaną miną człowieka, który właśnie się zakochał i ze wszystkich sił próbuje tego nie okazać. — Co o tym myślisz, Dick?
Richard Gregor nie odpowiedział. Łódź mu się podobała i odniósł wrażenie, że idealnie nadawała się do prac oceanograficznych na Tridencie. Ale do towaru Joego należało podchodzić z rezerwą.
— Dziś już takich po prostu nie budują — westchnął Joe. — Spójrzcie na blok napędowy. Nie przedziurawi go nawet młotem spadowym. Zobaczcie, jaka wydajność układu chłodzenia. Przyjrzyjcie się…
— Ona naprawdę wygląda nieźle… — powiedział powoli Gregor. Międzyplanetarna Służba Asenizacyjna „As” miewała już do czynienia z Joem i nauczyło ją to ostrożności. Wcale nie dlatego, że Joe był nieuczciwy; skądże znowu. Rupiecie gromadzone przez niego ze wszystkich zakątków zamieszkanego wszechświata działały. Ale te starożytne maszyny miewały często swoje własne poglądy na to, jak powinna być wykonana robota, a zmuszane do zmiany utartych przyzwyczajeń, bywały zrzędliwe i skore do popadania w irytację.
— …ale dla mnie nie musi ona być ani piękna, ani wytrzymała, czy nawet wygodna — ciągnął prowokująco Gregor. — Chcę mieć za to absolutną pewność, że jest bezpieczna.
Joe skinął głową.
— To oczywiście sprawa podstawowa — powiedział. Wejdźmy do środka.
Przez wąskie drzwi przesunęli się do kabiny. Joe podszedł do tablicy kontrolnej i uśmiechając się tajemniczo, nacisnął jeden z klawiszy.
W tej samej chwili Gregor usłyszał jakiś głos, który zdawał się rozlegać we wnętrzu jego głowy:
— Jestem łódź ratunkowa 342-A. Moim podstawowym zadaniem…
— Telepatia? — przerwał Gregor.
— Bezpośredni przekaz zapisu — odparł Joe, uśmiechając się ponownie, tym razem z widoczną dumą. — W ten sposób nie ma żadnych barier językowych. Mówiłem wam, że dziś się już takich nie buduje.
— Jestem łódź ratunkowa 342-A — podjęła swój przekaz maszyna. — Moim podstawowym zadaniem jest ochrona przed wszelakim niebezpieczeństwem i zachowanie w pełnym zdrowiu tych, którzy znajdują się na moim pokładzie. W tej chwili jestem uruchomiona tylko częściowo.
— Czy może być coś bezpieczniejszego?! — zawołał Joe. — To nie jest żadna nieczuła bryła metalu. Ta łódź będzie się wami opiekowała. Ona o was zadba!
Słowa łodzi wywarły na Gregorze silne wrażenie, choć sama myśl o korzystaniu z łodzi wyposażonej w zdolność odczuwania napełniła go czymś w rodzaju obrzydzenia. Ale też takie paternalistyczne gadgety zawsze go irytowały.
Arnold nie miał żadnych podobnych odczuć.
— Weźmiemy ją! — wykrzyknął.
— I nie będziecie tego żałować — pochwalił tę decyzję Joe, a w jego głosie zadźwięczała ta sama szczera i otwarta nuta, która wybitnie dopomogła mu w zbiciu wielu z jego milionów.
I Gregor miał nadzieję, że nie będą żałować. Następnego dnia ŁR-342-A została załadowana na pokład ich statku kosmicznego, który niezwłocznie odpalił w kierunku Tridentu.
Planeta Trident, położona w samym środku Doliny Wschodniej Gwiazdy, została ostatnio zakupiona przez spekulanta nieruchomości, który uznał ją za niemal idealną do kolonizacji. Wielkością przypominała Marsa, lecz panujący na niej klimat o wiele bardziej sprzyjał prowadzeniu akcji zasiedlania. Nie posiadała żadnej tubylczej ludności, którą trzeba byłoby wypierać, żadnych trujących roślin, żadnych bakterii chorobotwórczych. I w przeciwieństwie do wielu światów, na Tridencie nie było drapieżnych zwierząt. Prawdę mówiąc, nie było na nim w ogóle żadnych zwierząt. Poza jedną małą wyspą i czapą polarną całą powierzchnię planety pokrywał jeden wielki ocean.
Niemniej brak lądów był w znacznej mierze czysto pozorny; wiele mórz Tridentu można byłoby przejść w bród. Lądy po prostu nie wypiętrzały się jak trzeba.
Eksperci „As” uzyskali zlecenie na skorygowanie tej drobnej usterki.
Natychmiast po wylądowaniu na jedynej wyspie Tridentu przystąpiono do spuszczenia łodzi na wodę. Pozostałą część dnia zajęło sprawdzenie i przenoszenie na jej pokład specjalnej aparatury pomiarowo-badawczej. Wczesnym rankiem następnego dnia Gregor przygotował kanapki i napełnił wodą manierkę. Wszystko było gotowe do rozpoczęcia prac.
Odczepiwszy liny cumownicze, Gregor zszedł do Arnolda, do kabiny łodzi. Z przesadnym namaszczeniem Arnold wcisnął pierwszy guzik.
— Jestem łódź ratunkowa 342-A — nadała telepatycznie łódź. — Moim podstawowym zadaniem jest ochrona przed wszelkim niebezpieczeństwem i zachowanie w pełnym zdrowiu tych, którzy znajdują się na moim pokładzie. W chwili obecnej jestem uruchomiona tylko częściowo. Dla uzyskania pełnego rozruchu proszę wcisnąć klawisz oznaczony numerem dwa.
Gregor dotknął drugiego przycisku.
Gdzieś we wnętrzu łodzi rozległ się stłumiony chrobot. Poza tym nie nastąpiło zupełnie nic.
— To dziwne — powiedział Gregor. Ponownie wcisnął klawisz i ponownie odpowiedział mu jedynie stłumiony brzęk.
— Na moje ucho to coś jakby zwarcie — postawił diagnozę Arnold. Spoglądając przez bulaj, Gregor zobaczył oddalający się z wolna brzeg wyspy. Poczuł, że oblatuje go strach — na tej planecie było tak wiele wody, a tak mało lądu. Co gorsza, żadne z urządzeń kontrolnych na płycie rozdzielczej nie przypominało w niczym koła sterowego czy rumpla, żadne nie wyglądało na sprzęgło ani na dźwignię gazu. Jak, u licha, prowadzi się „częściowo uruchomioną” łódź?
— Musi być sterowana telepatycznie — orzekł w końcu z nadzieją w głosie, po czym dodał już bardziej stanowczo:
— Powoli naprzód.
Mała łódź ruszyła przed siebie.
— Teraz trochę w prawo.
Łódź idealnie reagowała na jasne, choć niezbyt żeglarskie komendy Gregora. Wspólnicy wymienili uśmiechy.
— Wyprostuj — rozkazał Gregor — i ruszaj pełnym gazem naprzód.
Łódź pomknęła przez rozmigotane, puste morze.
Uzbrojony w latarkę i próbnik do sprawdzania obwodów, Arnold zniknął w luku prowadzącym do maszynowni łodzi. Prowadzenie badań było na tyle proste, że Gregor mógł sobie doskonale radzić w pojedynkę. Wszystkie prace wykonywały maszyny, same kreśląc mapę dna morskiego, zaznaczając na niej przebieg ważniejszych uskoków i lokalizację najbardziej obiecujących wulkanów, a także kierunki prądów morskich i pionowe ukształtowanie wypiętrzeń. Po zakończeniu prac przygotowawczych następny etap robót miał zostać zlecony podwykonawcy. To on odrutuje wulkany, obsieje uskoki, po czym, z bezpiecznej odległości, naciśnie odpowiedni guzik.
I wtedy na pewien czas Trident stanie się miejscem ogromnie hałaśliwym. A później, wraz z powrotem ciszy, planeta będzie miała już dość suchego lądu, by zadowolić nawet najwybredniejszego handlarza nieruchomościami.
Wczesnym popołudniem Gregor uznał, że jak na pierwszy dzień, wykonali już dość prac kartograficznych. Zjedli z Arnoldem kanapki i popili je wodą z manierki. Potem zażyli krótkiej kąpieli w krystalicznie czystych zielonkawych falach Tridentu.