Knoll odwrócił się od okna i spojrzał na nocny stolik obok łóżka z baldachimem.
Na blacie leżał egzemplarz książki Kaci Hitlera. Przyciągnęła jego uwagę przed dwoma miesiącami. Była to jedna z opublikowanych ostatnio książek poświęconych psychozie narodu niemieckiego w trakcie wojny. Jak doszło do tego, że tak wielu pozwoliło tak nielicznym na tak ogromne barbarzyństwo? Udzielenie odpowiedzi odnoszącej się do wszystkich było trudne. Jednak jego ojciec należał niewątpliwie do tych, którzy dawali swoje przyzwolenie. Nienawiść to był jego narkotyk. Często cytował Hitlera: „Podążam drogą, którą wytycza Opatrzność, z nieomylnością somnambulika”.
Dokładnie to czynił Hitler aż do chwili upadku. Jakob Knoll zmarł przepełniony goryczą dwanaście lat po tym, jak Amarę zabiła cukrzyca.
Knoll miał osiemnaście lat, kiedy został zupełnie sam; ale wtedy właśnie jego graniczący z geniuszem iloraz inteligencji przyniósł mu stypendium Uniwersytetu Monachijskiego.
Nauki humanistyczne interesowały go zawsze i na ostatnim roku studiów zdobył kolejne stypendium, tym razem Uniwersytetu w Cambridge, na wydziale historii sztuki. Przypomniał sobie z rozbawieniem lato, kiedy to utrzymywał dość bliskie stosunki z sympatykami neonazistów. W tamtym czasie ludzie ci nie zabiegali o taki rozgłos jak obecnie; byli wyjęci spod prawa przez niemiecki rząd. Jednak ich pogardliwe spojrzenie na resztę świata go nie interesowało. Ani wtedy, ani teraz.
Obca mu też była nienawiść. I jedno, i drugie nie przynosiło korzyści i utrudniało drogę do celu.
Zwłaszcza gdy się przekonał, jak bardzo namiętne są kolorowe kobiety.
W Cambridge spędził tylko rok; potem zrezygnował i zatrudnił się w firmie ubezpieczeniowej Nordstern Fine Art Insurance Limited w Londynie jako specjalista szacujący szkody. Szybko wyrobił sobie markę, ponieważ udało mu się odzyskać płótno flamandzkiego mistrza uznane za bezpowrotnie utracone. Złodzieje zadzwonili, żądając okupu w wysokości dwudziestu milionów funtów; w przeciwnym razie grozili spaleniem płótna. Wciąż miał w oczach zszokowane twarze swoich przełożonych, kiedy stanowczo poradził złodziejom, by wrzucili obraz do ognia. Nie uczynili tego oczywiście. Wiedział, że tego nie zrobią. Po miesiącu przyłapał zdesperowanych sprawców, jak usiłowali sprzedać zrabowane trofeum okradzionemu właścicielowi.
Kolejne sukcesy przyszły równie łatwo.
Odnalezione płótna starych mistrzów, warte trzysta milionów dolarów, skradzione z muzeum w Bostonie. Obraz Jeana-Baptistea Oudryego, wyceniony na dwanaście milionów dolarów, wykradziony ze zbiorów prywatnego kolekcjonera w północnej Anglii. Dwa wspaniałe dzieła Turnera, podwędzone z Tatę Gallery w Londynie i odnalezione w rozpadającym się paryskim mieszkaniu.
Franza Fellnera poznał przed jedenastu laty, kiedy firma Nordstern obarczyła go misją zinwentaryzowania zbiorów bogatego Niemca. Jak każdy zapobiegliwy kolekcjoner, Fellner ubezpieczył oficjalnie posiadane arcydzieła – te, które co jakiś czas pojawiały się na fotografiach w amerykańskich lub europejskich magazynach poświęconych sztuce. Zyskiwał w ten sposób rozgłos i handlarze z czarnego rynku zwracali się do niego z ofertami sprzedaży naprawdę bezcennych skarbów Fellner nakłonił go do odejścia z Nordstern, oferując hojne wynagrodzenie, mieszkanie w Burg Herz oraz emocje związane z wykradaniem wcześniej ukradzionych największych dokonań gatunku ludzkiego. Potrafił wywęszyć zdobycz.
Ogromną satysfakcję sprawiało mu odnalezienie tego, co inni z całych sił starali się ukryć. Kobiety, które napotykał na swej drodze, były ponętne i kuszące. Jednak szczególnie ekscytowało go zabijanie. Czy była to cecha odziedziczona po ojcu? Trudno powiedzieć. Może jednak choroba psychiczna? Albo deprawacja? Czy przejmował się tym? Nie. Takie życie przynosiło mu satysfakcję.
Niewypowiedzianą satysfakcję.
Wszedł do łazienki. Okno w toalecie było uchylone; chłodne wieczorne powietrze wysuszyło już kropelki wody na glazurze, które osiadły na niej, gdy wcześniej brał prysznic.
Obserwował badawczo własne odbicie w lustrze. Brązowa farba, której używał przez kilka ostatnich tygodni, niemal znikła; znów był blondynem. Nieczęsto uciekał się do charakteryzacji, ale w pewnych okolicznościach zmiana wyglądu wydawała mu się nieodzowna. Podczas kąpieli się ogolił; jego opalona cera była teraz gładka i czysta. Spojrzenie pewne siebie świadczyło, że to człowiek zdecydowany i stanowczy.
Pokropił kark odrobiną wody kolońskiej i osuszył skórę ręcznikiem; następnie przywdział smoking.
Zadzwonił telefon stojący na nocnym stoliku. Przeszedł przez pokój i podniósł słuchawkę, zanim rozległ się trzeci dzwonek.
– Czekam – odezwał się kobiecy głos.
– Czy cierpliwość nie jest jedną z twoich cnót?
– W żadnym wypadku.
– Już wychodzę.
Knoll zszedł na dół po spiralnych schodach. Wąska kamienna droga wiła się zgodnie z ruchem wskazówek zegara, zgodnie ze średniowiecznym projektem; wymuszało to na praworęcznych wojach wspięcie się na środkową wieżę podczas walki z obrońcami twierdzy. Zespół zamkowy był ogromny. Osiem potężnych baszt z muru pruskiego kryło w sobie ponad sto pomieszczeń. Słupki okienne oraz lukarny ożywiały zewnętrzne ściany oraz zapewniały cudowne widoki na położone dookoła porośnięte lasami kotliny. Wieże rozlokowano na planie ośmiokąta w taki sposób, że wewnątrz powstał pokaźny dziedziniec. Cztery korytarze łączyły ze sobą wieże; każda z baszt zwieńczona była strzelistym dachem z płytek łupkowych, które przetrwały niejedną srogą niemiecką zimę.
Pokonawszy schody, przeszedł przez kilka korytarzy i wszedł do kaplicy Nad głową miał sklepienie beczkowe.
Oparte lub zawieszone na ścianach topory, włócznie, piki, hełmy z przyłbicą oraz kolczugi – to kolekcjonerskie białe kruki. Jego zasługą było pozyskanie zbroi rycerza mierzącego bez mała dwa metry, którą zdobył od pewnej kobiety z Luksemburga. Na ścianach wisiały też oryginalne flamandzkie gobeliny. Miękkie światło nie padało na nie bezpośrednio.
W pomieszczeniu było ciepło i sucho.
Drzwi zwieńczone łukiem na przeciwnym końcu wychodziły na krużganek. Wyszedł na zewnątrz i ruszył pod wiatą w kierunku kolumnowych drzwi. Trzy kamienne oblicza wyrzeźbione w zamkowej fasadzie śledziły jego kroki.
Stanowiły pozostałość po oryginalnej siedemnastowiecznej budowli; kim byli ci ludzie, nie wiadomo; jedna z legend głosiła, że to mistrza mularskiego i dwóch jego pomocników zabito i wmurowano w kamienne ściany, żeby nigdy już nie wznieśli podobnej budowli.
Zbliżył się do kaplicy Św. Tomasza. Interesująca nazwa, gdyż było to nie tylko imię augustyńskiego mnicha, który przed siedmioma wiekami założył w pobliżu klasztor, ale jednocześnie imię, które otrzymał podczas chrztu kamerdyner starego Martina Fellnera.
Popchnął ciężkie dębowe drzwi.
Stała w środkowej nawie, tuż za pozłacaną kratą oddzielającą przedsionek od sześciu dębowych ławek. Zapalone lampy oświetlały czarno-złoty rokokowy ołtarz, pogrążając ją w cieniu. Szyby ze szkła butelkowego oraz wole oczy ulokowane po lewej i po prawej stronie były ciemne. Witrażowe herby zamkowych rycerzy wyłaniały się z mroku, nie wywołując specjalnego wrażenia, dopóki nie wpadło w nie poranne słońce. W kaplicy rzadko odbywano modły. Obecnie służyła jako sala wystawowa, w której eksponowano głównie pozłacane relikwiarze – część kolekcji Fellnera, zaliczanej do najbogatszych na świecie i z powodzeniem konkurującej z większością europejskich katedr.
Uśmiechnął się do swej mocodawczyni.
Monika miała trzydzieści cztery lata i była starszą córką Fellnera. Jej wysoką i wysmukłą figurę pokrywała śniada skóra odziedziczona po matce, kobiecie pochodzącej z Libanu, którą jej ojciec pokochał namiętnie przed czterdziestoma laty. Jednak stary Martin Fellner nie był zbyt zachwycony wyborem syna i w końcu wymusił na nim rozwód, odsyłając byłą synową z powrotem do Libanu. Nie pozwolił jej jednak zabrać dwojga dzieci, które zostały na miejscu.