Rachel Bates stanowiła dlań zagadkę od samego początku.
Inteligentna, bezkompromisowa, stanowcza, ale jednocześnie kusząca. Fakt, że ona również poczuła do niego pociąg, go zdziwił, gdyż związki z kobietami nie były jego silną stroną. W trakcie nauki w college'u miał kilka randek; był też romans podczas studiów prawniczych, który traktował poważnie, ale dopiero Rachel go usidliła. Nie potrafił zrozumieć, dlaczego. Miała cięty język i była szorstka w obejściu; nieraz go zraniła, chociaż wiedział, że w dziewięćdziesięciu procentach nie myślała tego, co mówiła. A przynajmniej chciał w to wierzyć, by móc wybaczyć jej złośliwości. On był wyrozumiały. Nadmiernie wyrozumiały. Wydawało się mu, że prościej jest ją ignorować niż stawić jej czoło. Niekiedy jednak odnosił wrażenie, że ona pragnęła właśnie, by się jej odszczeknął.
Czy ją rozczarował, nie podejmując walki? Pozwalając, by zawsze była górą?
Trudno powiedzieć.
Poszedł na przód domu i usiłował zebrać myśli, ale tu znów dopadły go wspomnienia. Mahoniowy stół z blatem inkrustowanym skamieniałościami, wypatrzony na targu antyków podczas weekendowej giełdy w Chattanooga. Kremowo-piaskowa sofa, na której spędzili wiele wieczorów, oglądając telewizję. Szklany kredens z ekspozycją lilipucich domków, które kolekcjonowali oboje; wiele z nich stanowiło bożonarodzeniowe podarki, które wręczali sobie nawzajem. Nawet zapach przywodził wspomnienia. Ten szczególny zapach, którym zdawał się emanować każdy dom. Piżmowa woń życia, ich życia, przesiana przez sito czasu.
Przeszedł do korytarza i zauważył, że na ścianie wciąż wisi fotografia jego wraz z dziećmi. Zastanawiał się, jak wiele rozwiedzionych żon trzymało w centralnym punkcie domu zdjęcia swoich byłych formatu dziesięć na dwanaście. Oraz jak wiele z nich się upierało, by były mąż zatrzymał klucze od domu. On też nadal zarządzał w imieniu ich obojga wspólnymi inwestycjami.
Ciszę przerwało zgrzytanie kluczy w zamku drzwi frontowych.
Sekundę później do środka weszła Rachel.
– Jakieś problemy z dziećmi? – zapytała.
– Najmniejszych.
Przyjrzał się opinającemu jej kibić czarnemu żakietowi z ozdobnymi szwami oraz wąskiej spódnicy kończącej się tuż nad kolanami. Długim, wysmukłym nogom w czółenkach na niskim obcasie. Jej kasztanowe włosy opadały falami i były równo przycięte, ledwo dotykając smukłych ramion.
Srebrne kolczyki z tygrysimi oczkami zwisały z obu uszu i podkreślały kolor jej oczu, które teraz sprawiały wrażenie zmęczonych.
– Przepraszam, że nie dotarłem na rozprawę o zmianę nazwiska – odezwał się. – Ale numer, który wycięłaś Nettlesowi, przeciągnął sprawy w sądzie testamentowym i powierniczym.
– Ten drań jest seksistą.
– A ty jesteś sędzią, Rachel nie zbawicielem świata. Nie mogłaś się zdobyć na odrobinę dyplomacji?
Rzuciła torebkę i klucze na boczny stolik. Jej oczy stały się harde, przypominały zimny marmur. Znał to spojrzenie.
– Co, twoim zdaniem, miałam zrobić? Ten tłusty sukinsyn rzucił mi na biurko trzy banknoty studolarowe i trzy razy powiedział, że mam się pierdolić. Zasłużył na spędzenie kilku godzin w pace.
– Czy zawsze musisz sobie coś udowadniać?
– To już nie twoja sprawa, Paul.
– Może nie moja. Ale masz przed sobą kampanię wyborczą. Dwóch poważnych konkurentów, a za sobą dopiero jedną kadencję. Nettles już mówi, że będzie wspierał twoich przeciwników. Na co zresztą może sobie pozwolić. Niepotrzebnie zrobiłaś sobie z niego wroga.
– Pieprzę Nettlesa.
Poprzednio Paul zajmował się zbiórką funduszy; do niego należało przygotowanie ogłoszeń, kontakty z ludźmi, którzy mogli przydać się w akcji pozyskiwania funduszy; przyciągał dziennikarzy i zabiegał o głosy. Zmysł organizacji nie był najsilniejszą stroną Rachel. Dotąd jednak nie zwróciła się do niego o pomoc i, prawdę mówiąc, nie spodziewał się tego.
– Możesz przegrać.
– Nie potrzebuję lekcji dyplomacji.
– A czego potrzebujesz, Rachel?
– Nie twój zafajdany interes. Jesteśmy po rozwodzie.
– Pamiętasz?
Przypomniał sobie słowa jej ojca.
– A ty pamiętasz? Nie jesteśmy razem od trzech lat.
– Czy od tego czasu choć raz umówiłaś się z kimś na randkę?
– To także nie twój zafajdany interes.
– Być może. Ale odnoszę wrażenie, że jestem jedyną osobą, która się tym martwi.
Podeszła bliżej.
– Co właściwie chcesz przez to powiedzieć?
– Królowa Lodu. Tak nazywają cię w sądzie.
– Wykonuję swój zawód. W ostatnich statystykach „Daily Report” otrzymałam najwyższe oceny spośród wszystkich sędziów w hrabstwie.
– I to wszystko, co cię obchodzi? Jak szybko schodzą sprawy z twojej wokandy?
– Sędziowie nie mogą pozwalać sobie na przyjaciół. Zaraz oskarżają ich o stronniczość albo darzą nienawiścią za brak podstaw do takich oskarżeń. Wolę już być Królową Lodu.
Było późno, a on nie miał najmniejszej ochoty na kłótnię.
Otarł się o nią, zmierzając w stronę drzwi.
– Pewnego dnia poczujesz potrzebę przyjaznej duszy. Na twoim miejscu nie paliłbym za sobą wszystkich mostów.
Otworzył drzwi.
– Nie jesteś na moim miejscu – odparła.
– 1 Bogu dzięki.
Wyszedł w mrok nocy.
7
PÓŁNOCNO-WSCHODNIE WŁOCHY ŚRODA, 7 MAJA, 1.34
Jednoczęściowy kombinezon koloru umbry, czarne skórzane rękawiczki oraz tenisówki barwy węgla drzewnego były niewidoczne w ciemnościach. Nawet jego krótko ostrzyżone włosy ufarbowane na kasztanowy kolor oraz brwi w tym samym odcieniu i opalenizna na nordyckiej twarzy, efekt dwóch ostatnich tygodni spędzonych na przeczesywaniu północnej Afryki, wtapiały się w tło.
Ze wszystkich stron otaczały go surowe szczyty; skalisty amfiteatr z ledwością odcinał się od smolistego nieba.
Po wschodniej stronie świecił księżyc w pełni. Wiosenny chłód utrzymywał się w powietrzu, które było świeże, rześkie. Górskie masywy odbijały echem groźny pomruk dalekiego grzmotu.
Liście i źdźbła traw tłumiły odgłos jego kroków; pod wysokimi drzewami rosły z rzadka krzaki. Światło księżyca przebijało się przez ażurowy baldachim, oświetlając ścieżkę opalizującą barwami. Stawiał kroki ostrożnie; nie musiał wyciągać kieszonkowej latarki: miał bystre i czujne oczy.
Wioska Pont-Saint-Martin była oddalona o dziesięć kilometrów w kierunku południowym. Jedyną drogą wiodącą na północ była wijąca się meandrami dwupasmowa szosa, czterdzieści kilometrów od austriackiej granicy, prowadząca dalej do Innsbrucka. Wynajęte wczoraj na lotnisku w Wenecji bmw pozostawił o kilometr stąd, ukryte w kępie drzew.
Po załatwieniu sprawy zamierzał pojechać do Innsbrucka, skąd o 8.35 samolot rejsowy Austriackich Linii Lotniczych błyskawicznie miał przenieść go do Sankt Petersburga. Tam musiał załatwić kilka spraw.
Wokół panowała cisza. Nie biły dzwony ani nie dochodził warkot samochodów przemierzających autostradę. Szumiały wiekowe dęby, jodły oraz modrzewie zdobiące na przemian górskie stoki. Paprocie, mchy i dzikie kwiaty wyściełały kobiercem ciemne kotliny. Nic dziwnego, że Leonardo da Vinci wybrał Dolomity, by na ich tle namalować Monę Lisę.
Dotarł do skraju lasu. Przed nim rozciągała się porośnięta trawą łąka z kwitnącymi pomarańczowo kwiatami. W oddali przed sobą widział już zamek i wygiętą jak podkowa brukowaną drogę dojazdową. Budowla była piętrowa, a mury z czerwonej cegły ozdobione szarymi rombami. Przypominał sobie ich wygląd z czasu, kiedy był tu po raz pierwszy przed dwoma miesiącami; nie wątpił, że ściany zostały postawione przez murarzy dziedziczących tajniki kielni i zaprawy z pokolenia na pokolenie.