Выбрать главу

Wokół nich trwała cisza, jakby cały świat wstrzymał oddech.

Balthamos był przerażony.

Uciekał w górę strumienia, jak najdalej od lasu, trzymając drapiącego, gryzącego, kłującego owada-dajmonę, i starał się jak najlepiej ukryć przed człowiekiem, który chwiejnie podążał za nim.

Nie mógł pozwolić, żeby tamten go dogonił. Wiedział, że ojciec Gomez zabiłby go w jednej chwili. Anioł jego rangi nie mógł się mierzyć z człowiekiem, nawet zdrowy i silny anioł, a co dopiero Balthamos, dodatkowo osłabiony przez żal po stracie Barucha i wstyd, że poprzednio opuścił Willa. Nie miał nawet siły na latanie.

– Stój, stój! – zawołał ojciec Gomez. – Proszę, stój spokojnie. Nie widzę cię... Proszę, porozmawiajmy... Nie krzywdź mojej dajmony, błagam...

W rzeczy samej to dajmona krzywdziła Balthamosa. Anioł widział niewyraźnie przez zaciśnięte palce małą zieloną istotkę, która raz po raz zagłębiała szczęki we wnętrzu jego dłoni. Gdyby rozchylił palce chociaż na chwilę, dajmona by uciekła.

– Tędy – powiedział. – Idź za mną. Odejdź od tego lasu. Chcę z tobą porozmawiać, a to nieodpowiednie miejsce.

– Ale kim jesteś? Podejdź bliżej... Skąd mam wiedzieć, kim jesteś, skoro cię nie widzę? Stój spokojnie, nie ruszaj się tak szybko!

Ale szybkość stanowiła jedyną obronę Balthamosa. Próbując ignorować gryzącą dajmonę, wszedł do małej kotliny, skąd wypływał strumień. Anioł skakał z kamienia na kamień.

Potem popełnił błąd: chciał się obejrzeć, pośliznął się i stopa wpadła mu do wody.

– Ach – szepnął ojciec Gomez z satysfakcją, kiedy zobaczył rozbryzg.

Balthamos natychmiast pospieszył dalej – teraz jednak przy każdym kroku zostawiał na suchych kamieniach mokry odcisk stopy. Ksiądz zobaczył ślady, skoczył do przodu i poczuł na dłoni muśnięcie piór.

Zatrzymał się zdumiony; anioł – przemknęło mu przez myśl. Balthamos wykorzystał okazję i odszedł dalej, a ksiądz musiał pójść za nim, bo kolejny ostry skurcz bólu ścisnął mu serce.

Balthamos rzucił przez ramię:

– Dojdziemy do szczytu wzgórza i tam porozmawiamy, przyrzekam.

– Rozmawiajmy tutaj! Stań w miejscu, a przysięgam, że cię nie dotknę!

Anioł nie odpowiedział; zbyt trudno było mu się skoncentrować. Musiał podzielić uwagę na trzy części: patrzeć do tyłu, żeby ksiądz go nie dogonił, do przodu, żeby wybierać drogę, i uważać na rozwścieczoną dajmonę kłującą jego dłoń.

Co do księdza, jego umysł pracował szybko. Naprawdę groźny przeciwnik zabiłby jego dajmonę od razu i zakończył sprawę na miejscu; ten wróg bał się uderzyć.

Pamiętając o tym, ksiądz potykał się, wydawał ciche jęki bólu i raz czy dwa prosił, żeby tamten przystanął – i przez cały czas obserwował uważnie, przysuwał się bliżej, oceniał rozmiar przeciwnika, jego szybkość, zasięg wzroku.

– Proszę... – zaskomlał. – Nie wiesz, jak to boli... Nie mogę ci zrobić nic złego... Możemy się zatrzymać i porozmawiać?

Nie chciał tracić z oczu lasu. Znaleźli się teraz w miejscu, skąd brał początek strumień. Ksiądz widział zarys stóp Balthamosa, bardzo lekko przyciskających trawę.

Obserwował każdy centymetr drogi i wiedział dokładnie, gdzie przystanął anioł.

Balthamos odwrócił się, a ksiądz spojrzał tam, gdzie spodziewał się dostrzec jego twarz, i zobaczył go po raz pierwszy: tylko lśnienie w powietrzu, ale nie miał wątpliwości.

Znajdował się za daleko, żeby dosięgnąć anioła jednym skokiem, a przyciąganie dajmony rzeczywiście sprawiało ból i osłabiało. Może gdyby zrobił jeszcze krok czy dwa...

– Siadaj! – rozkazał Balthamos. – Siadaj tam, gdzie stoisz. Ani kroku bliżej.

– Czego chcesz? – zapytał ojciec Gomez, stojąc bez ruchu.

– Czego chcę? Chcę cię zabić, ale nie mam siły.

– Jesteś aniołem?

– Co za różnica?

– Może się pomyliłeś. Może jesteśmy po tej samej stronie.

– Nie, nie jesteśmy. Śledziłem cię. Wiem, po której jesteś stronie... Nie, nie, nie ruszaj się. Stój w miejscu!

– Jeszcze nie za późno na skruchę. Wszystkim aniołom wolno żałować za grzechy. Pozwól, że wysłucham twojej spowiedzi.

– Och, Baruchu, pomóż mi! – wykrzyknął Balthamos w rozpaczy i odwrócił się.

A kiedy krzyknął, ojciec Gomez skoczył na niego. Uderzył anioła ramieniem i pozbawił równowagi; anioł wyrzucił rękę w bok, żeby nie upaść, i wypuścił owada-dajmonę. Żuk natychmiast odleciał, a ojciec Gomez poczuł ulgę i przypływ sił. I właśnie to go zabiło, ku jego wielkiemu zdziwieniu. Rzucił się tak gwałtownie na mglistą postać anioła i spodziewał się napotkać o tyle większy opór, że nie zdołał zahamować. Pośliznął się; z rozpędu poleciał w dół do strumienia; a Balthamos, myśląc, co zrobiłby Baruch, kopnął rękę księdza szukającą oparcia.

Ojciec Gomez upadł ciężko. Uderzył głową o kamień i ogłuszony wylądował twarzą w wodzie. Natychmiast oprzytomniał, ale kiedy kaszlał i niemrawo próbował się podnieść, zdesperowany Balthamos zignorował dajmonę żądlącą go w twarz, oczy i usta, i całym swoim niewielkim ciężarem przytrzymał twarz mężczyzny w wodzie. Trzymał, trzymał i trzymał.

Kiedy dajmona nagle znikła, Balthamos puścił. Jak tylko się upewnił, że człowiek nie żyje, wyciągnął ciało ze strumienia i ułożył troskliwie na trawie. Skrzyżował księdzu ręce na piersiach i zamknął powieki.

Potem wstał. Czuł się chory, znużony i zbolały.

– Baruchu – powiedział. – Och, Banachu, mój drogi, nie mogę zrobić nic więcej. Will i dziewczynka są bezpieczni i wszystko będzie dobrze, ale dla mnie to koniec, chociaż tak naprawdę umarłem, kiedy ty umarłeś, mój ukochany Baruchu...

Po chwili zniknął.

Na polu fasoli, senna od popołudniowego upału, Mary usłyszała głos Atal i nie potrafiła odróżnić podniecenia od niepokoju. Czyżby następne drzewo upadło? Czy pojawił się człowiek z karabinem?

– Patrz! Patrz! – wołała Atal, szturchając trąbą kieszeń Mary, więc kobieta wyjęła lunetę i skierowała na niebo, jak kazała przyjaciółka.

– Powiedz mi, co się dzieje! – zażądała Atal. – Czuję, że jest inaczej, ale nie widzę.

Wielka powódź Pyłu na niebie ustała. Wcale nie zamarła w bezruchu; Mary obejrzała cały nieboskłon przez bursztynowe soczewki i widziała prądy, fale, zawirowania. Pył poruszał się bezustannie, ale już nie odpływał. Co więcej, zdawał się opadać jak płatki śniegu.

Mary pomyślała o drzewach kołowych: kwiaty, które otwierały się do góry, będą piły ten złoty deszcz. Niemal czuła, jak przyjmują go z wdzięcznością w swoje biedne spragnione kielichy, tak idealnie ukształtowane w tym celu.

– Młodzi – powiedziała Atal.

Mary odwróciła się z lunetą w ręku, żeby zobaczyć powrót Willa i Lyry. Nadchodzili z daleka, bez pośpiechu. Trzymali się za ręce, rozmawiali, pochylając ku sobie głowy, zapomniawszy o całym świecie. Widziała to nawet z tej odległości.

Prawie już uniosła lunetę do oka, ale powstrzymała się i schowała ją do kieszeni. Nie potrzebowała lunety. Wiedziała, co zobaczy; wydawaliby się niczym wykuci z żywego złota. Wyglądaliby jak prawdziwy obraz tego, czym istoty ludzkie zawsze mogły być, gdyby sięgnęły po swoje dziedzictwo.

Pył sypiący się z gwiazd znalazł znowu żywy dom, a wszystko to sprawiły te dzieci – już nie dzieci – przesycone miłością.

36. Złamana strzała

Lecz los żelazne wbija kliny, co naszą więź rozciągłą kruszą.