– Ale pójdziemy do szkoły?
– Tak – przyznała – chyba tak.
– Może będzie dobrze.
Lyra pomyślała o innych uczennicach. Mogą się okazać bardziej bystre niż ona albo bardziej wyrafinowane, i na pewno wiedzą znacznie więcej od niej o sprawach ważnych dla dziewczynek w jej wieku. A ona nie będzie mogła im powiedzieć nawet jednej setnej tego, co wiedziała. Pewnie wezmą ją za prostaczkę i ignorantkę.
– Myślisz, że pani Relf naprawdę potrafi odczytywać aletheiometr? – zapytał Pantalaimon.
– Z pomocą książek na pewno potrafi. Ciekawe, ile mają książek? Założę się, że możemy przeczytać wszystkie i poradzić sobie bez nich. Wyobraź sobie, że musisz wszędzie taszczyć stertę ksiąg... Pan?
– Co?
– Czy kiedyś mi powiesz, co robiliście z dajmoną Willa, kiedy się rozdzieliliśmy?
– Pewnego dnia – odparł. – A ona powie Willowi, pewnego dnia. Oboje poznamy, kiedy nadejdzie czas, ale do tej pory nic wam nie powiemy.
– No dobrze – ustąpiła.
Opowiedziała Pantalaimonowi wszystko, ale to sprawiedliwe, że miał przed nią sekrety, skoro go opuściła.
Pociechę przyniosła jej myśl, że ona i Will mają jeszcze coś wspólnego. Zastanawiała się, czy nadejdzie kiedyś w jej życiu taka godzina, żeby nie myślała o nim; nie rozmawiała z nim w myślach, nie przeżywała od nowa każdej wspólnie spędzonej chwili, nie tęskniła za jego głosem, jego rękami, jego miłością. Nigdy nawet nie śniła o tym, jak to jest kochać kogoś tak mocno; ze wszystkich niesamowitych przygód ta okazała się najbardziej zdumiewająca. Pomyślała, że zostało w jej sercu wrażliwe miejsce, jak rana, która nigdy się nie zagoi, lecz pragnęła ją pielęgnować do końca swoich dni.
Pan zsunął się na ławkę i zwinął w kłębek na jej kolanach. Byli tutaj bezpieczni w ciemnościach, ona, jej dajmon i ich sekret. Gdzieś w uśpionym mieście znajdowały się książki, które jej powiedzą, jak odczytywać aletheiometr, oraz mądra i dobra kobieta, która chciała ją uczyć, i dziewczęta w szkole, które wiedziały o tyle więcej od niej.
Jeszcze o tym nie wiedzą, ale zostaną moimi przyjaciółkami – pomyślała.
Pantalaimon mruknął:
– To, co powiedział Will...
– Kiedy?
– Na plaży, zanim spróbowałaś odczytać aletheiometr. Powiedział, że nie ma żadnego gdzie indziej. To słowa jego ojca. Ale jest coś jeszcze.
– Pamiętam. Chodziło mu o to, że królestwo przeminęło, królestwo niebieskie, że wszystko skończone. Nie powinniśmy żyć tak, jakby ono znaczyło więcej niż życie na tym świecie, ponieważ zawsze najważniejszym miejscem jest to, w którym jesteśmy teraz.
– Powiedział, że musimy coś zbudować...
– Dlatego potrzebowaliśmy całego życia, Pan. W innym wypadku poszlibyśmy z Willem i Kirjavą, prawda?
– Tak. Oczywiście! Albo oni poszliby z nami. Ale...
– Ale wtedy nie moglibyśmy tego zbudować. Nikt nie mógłby, gdyby stawiał siebie na pierwszym miejscu. Musimy wypełnić te wszystkie trudne zadania, jak bycie wesołym, dobrym, ciekawym, odważnym i cierpliwym. Musimy studiować i myśleć, i ciężko pracować, wszyscy, we wszystkich światach, a wtedy zbudujemy...
Opierała dłonie na jego lśniącym futerku. Gdzieś w ogrodzie śpiewał słowik, lekki wietrzyk musnął jej włosy i poruszył liście nad głową. Wszystkie dzwony w mieście uderzyły jeden raz, niektóre nisko, niektóre wysoko, kilka blisko, inne daleko, jeden pęknięty i zrzędliwy, drugi posępny i żałobny, lecz wszystkie rozmaitymi głosami oznajmiały tę samą godzinę, chociaż niektóre trochę wolniej niż inne. W tamtym drugim Oksfordzie, gdzie pocałowali się z Willem na pożegnanie, dzwony również biły i słowik śpiewał, i lekki wietrzyk poruszał liśćmi w ogrodzie botanicznym.
– A wtedy co? – zapytał sennie jej dajmon. – Co zbudujemy?
— Republikę niebios – odpowiedziała Lyra.
Podziękowania
„Mroczne materie” nie mogłyby zaistnieć bez pomocy i zachęty przyjaciół, rodziny, nieznajomych i książek.
Tym ludziom winien jestem specjalne podziękowania: Liz Cross za jej drobiazgową i niezmordowanie pogodną redakcję na każdym etapie tej pracy oraz za pewne błyskotliwe pomysły dotyczące obrazów w „Magicznym nożu”; Annę Wallace-Hadrill za to, że pozwoliła mi obejrzeć swoją łódź; Richardowi Osgoodowi z Archeologicznego Instytutu Uniwersytetu Oksfordzkiego za objaśnienie mi organizacji ekspedycji archeologicznych; Michaelowi Mallesonowi z Trent Studio Forge w Dorset za pokazanie mi, jak się kuje żelazo; Mike'owi Froggartowi i Tanaqui Weaver za dostarczenie mi więcej papieru odpowiedniego rodzaju (z dwiema dziurkami), kiedy mój zapas się wyczerpał. Muszę również pochwalić kawiarnię w Oksfordzkim Muzeum Sztuki Nowoczesnej. Za każdym razem, kiedy utknąłem na jakimś narracyjnym problemie, filiżanka tamtejszej kawy i godzinka pracy w tym przyjaznym pomieszczeniu rozwiązywały go bez żadnego wysiłku z mojej strony. Nigdy nie zawiodła.
Podkradałem pomysły z każdej książki, jaką przeczytałem. Moja zasada przy opracowywaniu książki brzmi: „Czytaj jak motyl, pisz jak pszczoła”, a jeśli ta historia zawiera trochę miodu, to wyłącznie dzięki jakości nektaru, jaki znalazłem w dziełach lepszych pisarzy. Lecz zaciągnąłem trzy długi, które pragnę spłacić przede wszystkim. Jeden to esej „O teatrze marionetek” Heinricha von Kleista, który przeczytałem po raz pierwszy w tłumaczeniu Idrisa Parry'ego w „Times Literary Supplement” w 1978 roku. Drugi to „Raj utracony” Johna Miltona. Trzeci to poezje Williama Blake'a.
Wreszcie mój największy dług. Davidowi Ficklingowi i jego niewyczerpanej wierze i zachęcie, a także jego żywemu i nieomylnemu wyczuciu, jak ulepszyć opowiadane historie, zawdzięczam znaczną część sukcesu tej książki; Caradocowi Kingowi zawdzięczam więcej niż pół życia wiernej przyjaźni i wsparcia; Enid Jones, nauczycielce, która tak dawno temu zapoznała mnie z „Rajem utraconym”, zawdzięczam najlepsze, co może dać wykształcenie, czyli koncepcję, że odpowiedzialność i rozkosz mogą współistnieć; mojej żonie, Jude, i moim synom, Jamiemu i Tomowi, zawdzięczam wszystko inne pod słońcem.