Doktor Cooper przełknął ślinę. W pełnej napięcia ciszy kropla potu spadła z jego podbródka i obaj mężczyźni wyraźnie usłyszeli, jak uderzyła w betonową podłogę.
– No... – zaczął Cooper – jeden z członków naszego zespołu zaobserwował, że w procesie rozdzielania następuje uwolnienie energii. Kontrolowanie jej wymagałoby ogromnych sił, lecz podobnie jak eksplozję atomową inicjują konwencjonalne materiały wybuchowe, można to zrobić, skupiając potężny prąd anbaryczny... Jednakże nie potraktowano go poważnie. Nie zwracałem uwagi na jego pomysły – dodał szczerze – wiedząc, że bez zezwolenia mogą okazać się herezją.
– Bardzo mądrze. A ten kolega? Gdzie jest teraz?
– Był jednym z tych, którzy zginęli podczas ataku.
Przewodniczący uśmiechnął się. Uśmiech był tak szczególny, że dajmona doktora Coopera zadygotała i przywarła do jego piersi.
– Odwagi, doktorze – powiedział ojciec MacPhail. – Chcemy, żeby pan był silny i dzielny! Czeka nas praca nad wielkim dziełem, walka w wielkiej bitwie. Musi pan zasłużyć na przebaczenie Autorytetu, współpracując z nami w pełni, nie ukrywając niczego, nawet najdzikszych spekulacji, nawet plotek. Teraz niech pan skupi całą uwagę i spróbuje sobie przypomnieć, co mówił pański kolega. Czy przeprowadzał jakieś eksperymenty? Czy zostawił notatki? Czy zwierzał się jeszcze komuś? Jakiego sprzętu używał? Niech pan niczego nie pomija, doktorze Cooper. Dostanie pan pióro, papier i tyle czasu, ile pan potrzebuje. Ten pokój jest niezbyt wygodny. Przeniesiemy pana w bardziej odpowiednie miejsce. Potrzebuje pan na przykład jakichś mebli? Woli pan pisać przy stole czy przy biurku? Chce pan maszynę do pisania? Może woli pan dyktować stenografistce? Wystarczy zawiadomić straże i dostanie pan wszystko, czego pan zażąda. Ale chcę, żeby pan bez przerwy myślał o pańskim koledze i jego teorii. Najważniejszym pańskim zadaniem jest odtworzyć, a w razie konieczności ponownie odkryć to, co on wiedział. Kiedy już pan ustali, jakie instrumenty będą potrzebne, dostanie je pan również. To wielkie zadanie, doktorze! Błogosławieństwo spłynęło na pana, skoro panu je powierzono! Niech pan podziękuje Autorytetowi.
– Dziękuję, ojcze Przewodniczący! Dziękuję!
Przytrzymując luźny pasek spodni, filozof wstał i skłonił się kilka razy niemal nieświadomie, kiedy Przewodniczący Konsystorskiej Komisji Dyscyplinarnej opuszczał celę.
Tego wieczoru kawaler Tialys, gallivespiański szpieg, podążał alejkami i zaułkami Genewy na spotkanie ze swoją koleżanką, lady Salmakią. Była to niebezpieczna wyprawa dla nich obojga; niebezpieczna również dla każdego napastnika, ale przede wszystkim ryzykowna dla małych Gallivespian. Niejeden polujący kot zginął od ich ostróg, lecz zaledwie przed tygodniem kawaler mało nie stracił ramienia w zębach bezpańskiego kundla; uratowała go tylko szybka akcja damy.
Spotkali się w siódmym z wyznaczonych miejsc schadzek, wśród korzeni platanu na zarośniętym małym skwerku, i wymienili nowiny. Informator Salmakii w Stowarzyszeniu powiedział jej, że wcześniej tego wieczoru otrzymali przyjacielskie zaproszenie od Przewodniczącego Konsystorskiej Komisji, żeby przyszli omówić kwestie interesujące dla obu stron.
– Szybka robota – skomentował kawaler. – Ale sto do jednego, że on nam nie powie o swoim zabójcy.
Opowiedział jej o planie zabicia Lyry. Salmakia nie była zdziwiona.
– To logiczne rozwiązanie – stwierdziła. – I logicznie myślący ludzie. Tialys, myślisz, że jeszcze kiedyś zobaczymy to dziecko?
– Nie wiem, ale chciałbym. Dobrej drogi, Salmakio. Jutro przy fontannie.
Pod tą wymianą zdań kryła się niewypowiedziana rzecz, o której nigdy nie wspominali: krótkość ich życia w porównaniu z życiem ludzi. Gallivespianie dożywali dziewięciu lub dziesięciu lat, rzadko więcej, a Tialys i Salmakia przekroczyli już ósmy rok. Nie obawiali się starości: ich lud umierał w pełni sił i rozkwicie, nagle, dzieciństwo zaś trwało bardzo krótko; lecz w porównaniu z nimi życie dziecka takiego jak Lyra rozciągało się równie daleko w przyszłość, jak życie czarownic w porównaniu z Lyrą.
Kawaler wrócił do Kolegium Świętego Hieronima i zaczął układać wiadomość, którą zamierzał wysłać Lordowi Roke przez magnetytowy rezonator.
Podczas gdy rozmawiał z Salmakia, Przewodniczący posłał po ojca Gomeza. W jego gabinecie modlili się razem przez godzinę, a potem ojciec MacPhail udzielił młodemu księdzu wstępnego rozgrzeszenia, dzięki któremu zamordowanie Lyry przestanie być grzechem. Ojciec Gomez wyglądał jak odmieniony; wypełniająca go pewność siebie sprawiła, że jego oczy dosłownie płonęły żarem.
Omówili praktyczne kwestie, sprawę pieniędzy i tak dalej; a potem Przewodniczący powiedział:
– Kiedy stąd wyjdziesz, ojcze, zostaniesz całkowicie odcięty, na zawsze, od wszelkiej pomocy z naszej strony. Nigdy nie będziesz mógł wrócić; nigdy więcej o nas nie usłyszysz. Nie mogę ci udzielić lepszej rady niż ta: nie szukaj dziecka. W ten sposób się zdradzisz. Szukaj kusicielki, a ona doprowadzi cię do dziecka.
– Ona? – powtórzył wstrząśnięty ojciec Gomez.
– Tak – potwierdził ojciec MacPhail. – Tyle dowiedzieliśmy się z aletheiometru. Świat, z którego pochodzi kusicielka, jest dziwnym światem. Zobaczysz wiele rzeczy, które cię zaskoczą i zaszokują, ojcze. Nie pozwól, żeby ich obcość odwiodła cię od świętego zadania, które musisz wypełnić. Wierzę – dodał łagodnie – w moc twojej wiary. Ta kobieta podróżuje, prowadzona przez moce zła, do miejsca, gdzie w końcu w odpowiednim czasie spotka dziecko, żeby je wystawić na pokuszenie. Oczywiście jeśli nie uda nam się zabrać dziewczynki z jej obecnego miejsca pobytu. Wtedy pozostaje nasz pierwszy plan. Ty, ojcze, jesteś naszą ostateczną gwarancją, że jeśli poniesiemy porażkę, siły piekielne jednak nie zwyciężą.
Ojciec Gomez kiwnął głową. Jego dajmona, duży błyszczący żuk o zielonym grzbiecie, stuknęła sztywnymi skrzydłami.
Przewodniczący otworzył szufladę i podał młodemu księdzu paczuszkę poskładanych papierów.
– Tu jest wszystko, co wiemy o tej kobiecie – powiedział – o świecie jej pochodzenia i o miejscu, gdzie ją widziano po raz ostatni. Przeczytaj to uważnie, drogi Luisie, i wyruszaj z moim błogosławieństwem.
Nigdy przedtem nie zwrócił się do księdza po imieniu. Ojciec Gomez poczuł, że łzy radości pieką go w oczach, kiedy całował Przewodniczącego na pożegnanie.
– ...ty jesteś Lyra.
Potem uświadomiła sobie, co to znaczy. Czuła się oszołomiona, nawet we śnie; czuła wielki ciężar przygniatający ramiona. Ciężar jeszcze się zwiększył, kiedy znowu ogarniał ją sen i twarz Rogera odpływała w mrok.
– No tak... wiem... Po naszej stronie są różni ludzie, jak doktor Malone... Wiesz, że istnieje drugi Oksford, całkiem jak nasz? No i ona... znalazłam ją w... Ona pomoże... Ale jest tylko jedna osoba, która naprawdę...
Teraz już ledwie widziała małego chłopca, a jej myśli rozbiegały się i błądziły jak owce na pastwisku.
– Ale możemy mu zaufać, Roger, przysięgam – powiedziała, podejmując ostatni wysiłek...
7. Mary, sama
Niemal w tym samym czasie kusicielka, której tropem wysłano ojca Gomeza, sama była kuszona.
– Dziękuję, nie, nie, to wszystko, czego potrzebuję, nic więcej, naprawdę, dziękuję – mówiła doktor Mary Malone do pary staruszków w oliwnym gaju, którzy próbowali jej wcisnąć więcej żywności, niż mogła unieść.