Выбрать главу

Mieszkali tam samotni i bezdzietni, w strachu przed upiorami, które widywali wśród srebrnoszarych drzew; lecz kiedy Mary Malone nadeszła drogą z plecakiem, upiory spłoszyły się i odfrunęły. Para staruszków zaprosiła Mary do małej, obrośniętej winem chatki, ugościła winem, chlebem, serem i oliwkami, a teraz nie chciała jej wypuścić.

– Muszę iść dalej – powtórzyła – dziękuję wam, jesteście bardzo mili... nie udźwignę... och, no dobrze, jeszcze jeden mały serek... dziękuję...

Najwyraźniej uważali ją za talizman przeciwko upiorom. Chciałaby, żeby mieli rację. Przez ten tydzień spędzony w świecie Cittagazze widziała tyle zniszczeń, tylu dorosłych pożartych przez upiory i zdziczałe padlinożerne dzieci, że te eteryczne wampiry budziły w niej zgrozę. Wiedziała tylko, że odfruwały, kiedy się zbliżała; ale nie mogła zostać z każdym, kto jej potrzebował, ponieważ musiała iść dalej.

Znalazła miejsce na ostatni mały kozi serek owinięty w liść winorośli, ponownie ukłoniła się z uśmiechem i po raz ostatni napiła ze źródła bulgoczącego wśród szarych głazów. Potem lekko klasnęła, naśladując staruszków, stanowczo odwróciła się i odeszła.

Wcale nie była tak zdecydowana, jak wyglądała. Ostatnia komunikacja z tymi istotami, które nazywała Cieniocząsteczkami, a Lyra nazywała Pyłem, odbyła się na ekranie komputera, który zniszczyła na ich polecenie. Teraz się zgubiła. Kazano jej przejść przez szczelinę w Oksfordzie, w którym mieszkała, w Oksfordzie świata Willa, co też zrobiła – i znalazła się w tym niezwykłym innym świecie, oszołomiona i drżąca z podziwu. Poza tym jej jedynym zadaniem było znalezienie chłopca i dziewczynki, a potem odegranie węża – cokolwiek to znaczyło.

Więc wędrowała, rozglądała się i pytała, i niczego nie znalazła. Teraz jednak, pomyślała, skręcając w wąską ścieżkę prowadzącą z gaju oliwnego, będzie musiała poszukać wskazówek.

Gdy tylko oddaliła się od małego gospodarstwa dostatecznie, żeby nikt jej nie przeszkodził, usiadła pod sosnami i otworzyła plecak. Na dnie, zawinięta w jedwabny szal, spoczywała książka, którą Mary miała od dwudziestu lat: komentarz do chińskiej metody wróżenia, I Ching.

Zabrała ją ze sobą z dwóch powodów. Po pierwsze, przez sentyment: dostała ją od dziadka i często z niej korzystała jako uczennica. Po drugie, kiedy Lyra po raz pierwszy znalazła drogę do laboratorium Mary, zapytała: „Co to jest?” i wskazała plakat na drzwiach, przedstawiający symbole z I Ching; a niedługo potem w trakcie spektakularnego seansu z komputerem dowiedziała się (tak twierdziła), że Pył ma wiele innych sposobów porozumiewania się z istotami ludzkimi, do których należała również chińska metoda wykorzystująca te symbole.

Więc pakując się pospiesznie przed opuszczeniem własnego świata, Mary zabrała też „Księgę Przemian”, jak ją nazywano, oraz małe łodyżki krwawnika, za pomocą których ją odczytywała. A teraz nadszedł czas, żeby z niej skorzystać.

Rozłożyła jedwabny szal na ziemi i zaczęła proces dzielenia i liczenia, dzielenia i liczenia i odkładania na bok, który tak często przeprowadzała jako porywcza ciekawa nastolatka, a później prawie nigdy. Niemal zapomniała, jak to się robi, lecz wkrótce rytuał powrócił, a wraz z nim poczucie spokoju i skupienia, które odgrywało tak ważną rolę w rozmowie z Cieniami.

W końcu otrzymała liczby, które wskazywały heksagram, grupę sześciu ciągłych lub przerywanych linii, po czym sprawdziła znaczenie. Ta część była trudna, ponieważ Księga wyrażała się w tak enigmatycznym stylu.

Mary przeczytała:

Wejście na szczyt

Po zapas pożywienia

Przynosi pomyślność.

Szpiegowanie wokół bystrymi oczami

Jak tygrys nienasycony w swym głodzie.

To brzmiało zachęcająco. Czytała dalej, śledząc tekst poprzez zagmatwane ścieżki komentarza, aż dotarła do słów: „Zachowanie spokoju to góra; to boczna ścieżka; oznacza małe kamyki, drzwi i otwory”.

Musiała zgadywać. Wzmianka o „otworach” przypomniała jej tajemnicze okno w powietrzu, przez które weszła do tego świata; a pierwsze słowa chyba wskazywały, że powinna iść w górę.

Jednocześnie podniesiona na duchu i zbita z tropu, zapakowała książkę oraz łodygi krwawnika i ruszyła dalej ścieżką.

Cztery godziny później była bardzo zgrzana i zmęczona. Słońce wisiało nisko nad horyzontem. Wyboista ścieżka skończyła się i Mary z coraz większym trudem wspinała się wśród porozrzucanych głazów i mniejszych kamieni. Po lewej zbocze opadało ku pejzażowi oliwnych i cytrynowych gajów, zaniedbanych winnic i opuszczonych wiatraków, mglistych w wieczornym świetle. Po prawej osypisko żwiru i kamyków sięgało do grani z kruszącego się wapienia.

Ze znużeniem zarzuciła plecak na ramiona i postawiła stopę na kolejnym płaskim głazie – lecz zanim jeszcze przeniosła ciężar ciała do przodu, zamarła. Światło odbiło się od czegoś dziwnego. Mary osłoniła dłonią oczy przed odblaskiem z piarżyska i spróbowała ponownie to wypatrzyć.

Znalazła: jakby tafla szkła wisząca w powietrzu bez żadnego oparcia, ale szkło bez wyraźnych świetlnych refleksów: po prostu kwadratowy kawałek odmienności. A potem przypomniała sobie wróżbę I Ching: „boczna ścieżka, małe kamyki, drzwi i otwory”.

To było okno, jak tamto na alei Sunderland. Zobaczyła je tylko w tym świetle; gdyby słońce stało wyżej, pewnie wcale by go nie zauważyła.

Podeszła do małego kwadratu powietrza z namiętną ciekawością, ponieważ nie zdążyła obejrzeć tamtego pierwszego; musiała uciekać jak najszybciej. Ale to drugie zbadała dokładnie, dotknęła krawędzi, obeszła je dookoła, żeby sprawdzić, czy robi się niewidzialne z drugiej strony, zanotowała absolutną różnicę pomiędzy „tym” a „tamtym”, niemal kipiąc z podniecenia na myśl, że takie rzeczy mogą istnieć.

Właściciel noża, który je zrobił mniej więcej w okresie amerykańskiej rewolucji, nie zamknął go przez niedbalstwo, ale przynajmniej wyciął je w miejscu bardzo podobnym do świata po tej stronie: na skalnym zboczu. Lecz skała po drugiej stronie była inna, nie wapień, tylko granit, i kiedy Mary przeszła przez otwór do nowego świata, znalazła się nie u podnóża wyniosłej grani, ale niemal na szczycie niskiego nasypu, górującego nad rozległą równiną.

Tutaj też zapadał wieczór. Usiadła, żeby odpocząć, złapać oddech i bez pośpiechu napawać się tym cudem.

Złociste światło wypełniające przestrzeń i nieskończona preria lub sawanna, jakiej nigdy nie widziała we własnym świecie. Chociaż prawie cała równina była porośnięta krótką trawą w niezliczonych odcieniach brązu, zieleni, ochry, płowej żółci i złota, i lekko sfalowana, co wyraźnie podkreślały długie promienie zachodzącego słońca, przecinały ją krzyżujące się linie czegoś, co wyglądało jak rzeki kamienia o jasnoszarej powierzchni.

Po drugie, tu i tam na równinie stały grupki najwyższych drzew, jakie Mary widziała w życiu. Pewnego razu w Kalifornii, uczestnicząc w konferencji fizyki wysokich energii, wzięła sobie wolne, żeby obejrzeć wielkie sekwoje, które wzbudziły w niej podziw; lecz czymkolwiek były te drzewa, przewyższały sekwoje co najmniej dwukrotnie. Listowie miały gęste i ciemnozielone, potężne pnie czerwonozłote w nasyconym wieczornym świetle.

I wreszcie na prerii pasło się stado jakichś zwierząt, zbyt daleko, żeby zobaczyć je wyraźnie. W ich ruchach była obcość, której Mary nie potrafiła pojąć do końca.