Выбрать главу

Czuła się strasznie zmęczona, poza tym głodna i spragniona. Gdzieś w pobliżu słyszała jednak zachęcający bulgot źródełka. Znalazła je już po chwili: zaledwie wyciek czystej wody z omszałej szczeliny i cienki strumyczek spływający po zboczu. Piła długo i z wdzięcznością, a potem poszukała wygodnego miejsca, ponieważ noc zapadała szybko.

Oparta o skałę, owinięta śpiworem, zjadła trochę twardego chleba i koziego sera, a potem głęboko zasnęła.

Obudziło ją poranne słońce świecące prosto w twarz. Powietrze było chłodne, maleńkie kropelki rosy osiadły na jej włosach i na śpiworze. Leżała przez kilka minut otoczona świeżością, czując się jak pierwsza istota ludzka na świecie.

Usiadła, ziewnęła, przeciągnęła się, zadrżała. Umyła się w lodowatym źródełku, potem zjadła kilka suszonych fig i rozejrzała się po okolicy.

Za niewielkim wzniesieniem, na którym się znalazła, teren opadał stopniowo, a potem znowu się wznosił; najpełniejszy widok rozciągał się z przodu, na rozległą prerię. Długie cienie drzew sięgały teraz w jej stronę, a przed nimi widziała kołujące stada ptaków, tak maleńkich na tle wyniosłej zielonej korony, że wyglądały jak pyłki kurzu.

Ponownie zarzuciła plecak na ramiona i zeszła na gęstą, szorstką trawę prerii, kierując się w stronę najbliższej grupy drzew, oddalonej o sześć do siedmiu kilometrów.

Trawa sięgała do kolan; wśród niej rosły nisko płożące się krzewy, najwyżej do kostek, przypominające jałowiec, i kwiaty podobne do maków, jaskrów, bławatków, barwiące pejzaż rozmaitymi odcieniami. Potem Mary zobaczyła dużą pszczołę, wielkości połowy jej kciuka, siadającą w koronie błękitnego kwiatu, który pochylił się i zakołysał pod ciężarem. Lecz kiedy pszczoła wycofała się spomiędzy płatków i ponownie wzbiła w powietrze, Mary zobaczyła, że to wcale nie był owad, ponieważ po chwili przyfrunął do jej dłoni i usiadł na palcu, bardzo delikatnie postukał w skórę długim dziobem w kształcie igły i, nie znalazłszy nektaru, odleciał. To był maleńki koliber, trzepoczący brązowo upierzonymi skrzydełkami zbyt szybko jak na możliwości ludzkiego oka.

Jakże zazdrościłby jej każdy biolog na Ziemi, gdyby mógł zobaczyć to co ona!

Ruszyła dalej i zauważyła, że zbliża się do stada tych trawożernych zwierząt, które widziała poprzedniego wieczoru i których ruchy wydawały jej się jakieś dziwne, nie wiadomo dlaczego. Zwierzęta, wielkości jelenia lub antylopy i podobnie umaszczone, różniły się jednak budową nóg tak bardzo, że Mary przystanęła i przetarła oczy. Nogi wyrastały im romboidalnie z tułowia: dwie na środku, jedna z przodu i jedna pod ogonem, toteż zwierzęta poruszały się w dziwnie kołyszący sposób. Mary gwałtownie zapragnęła obejrzeć szkielet i sprawdzić, jak działa ta konstrukcja.

Trawożercy ze swej strony spoglądali na nią obojętnie łagodnymi oczami, nie okazując strachu ani ciekawości. Marzyła, żeby podejść bliżej i obejrzeć zwierzęta bez pośpiechu, ale robiło się gorąco, a cień wielkich drzew zapraszał: zresztą miała mnóstwo czasu.

Wkrótce wyszła z trawy na jedną z tych kamiennych rzek, które widziała ze wzgórza: kolejny powód do zdziwienia.

Kiedyś mogła tutaj wylać lawa. W głębi miała barwę ciemną, niemal czarną, ale powierzchnię jaśniejszą, jakby wytartą albo zniszczoną na skutek kruszenia. Była gładka jak porządnie wybetonowana droga w świecie Mary i z pewnością łatwiej się po niej szło niż po trawie.

Mary poszła dalej kamienną drogą, która zakręcała szerokim łukiem w stronę drzew. Im bliżej podchodziła, tym bardziej zdumiewała ją grubość ogromnych pni, równie szerokich jak jej dom, oceniała, i wysokich jak... wysokich jak... zabrakło jej porównania.

Dotarła do pierwszego pnia i położyła ręce na głęboko pobrużdżonej czerwonozłotej korze. Ziemię zaścielał gruby do kostek dywan brązowych szkieletów liści, długich jak stopa Mary, miękkich i pachnących. Wkrótce otoczyła ją chmara latających stworzonek podobnych do komarów. Widziała też stadko maleńkich kolibrów, żółtego motyla o skrzydłach rozpiętości jej dłoni i zbyt wiele pełzających stworzeń jak na jej gust. W powietrzu brzęczało, buczało i szeleściło.

Przeszła po ściółce zagajnika, czując się jak w katedrze: ta sama cisza, to samo wrażenie wznoszącej się struktury, ten sam podziw.

Dotarła tutaj później, niż myślała. Zbliżało się południe, ponieważ snopy światła wpadały prawie pionowo przez sklepienie liści. Mary sennie zastanawiała się, dlaczego trawożerne zwierzęta nie szukały cienia pod drzewami w najgorętszej porze dnia.

Wkrótce się dowiedziała.

Zbyt zgrzana, żeby iść dalej, położyła się na odpoczynek pomiędzy korzeniami gigantycznego drzewa, oparła głowę na plecaku i zapadła w drzemkę.

Oczy miała zamknięte najwyżej od dwudziestu minut i jeszcze na dobre nie zasnęła, kiedy nagle gdzieś bardzo blisko rozległ się donośny trzask, od którego zadrżała ziemia.

Potem znowu trzasnęło. Zaalarmowana Mary usiadła, otrząsnęła się ze snu i zobaczyła ruch: okrągły przedmiot, koło o średnicy mniej więcej metra, potoczyło się po ziemi, zatrzymało i przewróciło na bok.

A potem spadło następne, trochę dalej; widziała, jak masywny ciężar uderzył o podobny do przypory korzeń najbliższego drzewa i odtoczył się powoli.

Wystarczyła myśl, że jedna z tych rzeczy spadnie jej na głowę, żeby Mary złapała plecak i uciekła z zagajnika. Co to było? Strąki nasienne?

Uważnie patrząc w górę, zaryzykowała ponowne wejście pod korony drzew, żeby przyjrzeć się najbliższemu krążkowi. Postawiła go prosto, wytoczyła z zagajnika i położyła na trawie, chcąc obejrzeć go dokładnie.

Był idealnie okrągły i gruby na szerokość jej dłoni. W środku miał wgłębienie, gdzie wcześniej był przytwierdzony do drzewa. Nie ważył wiele, ale był niezwykle twardy i pokryty włóknistymi włoskami, układającymi się wzdłuż obwodu tak, że mogła łatwo przeciągnąć po nim dłonią w jedną stronę, ale nie w drugą. Spróbowała naciąć powierzchnię nożem: nie został nawet ślad.

Jej palce wydawały się gładsze. Powąchała je: wyczuła słaby zapach pod wonią kurzu. Znowu spojrzała na strąk. Błyszczał lekko na środku i kiedy ponownie go dotknęła, poczuła śliskość pod palcami. Wydzielał jakiś olejek.

Mary położyła go, zastanawiając się, w jaki sposób ewoluował ten świat.

Jeśli prawidłowo odgadła, że te wszechświaty były równoległymi światami przewidzianymi przez teorię kwantową, niektóre z nich musiały oddzielić się od jej świata znacznie wcześniej niż inne. A w tym świecie ewolucja wyraźnie faworyzowała ogromne drzewa i duże zwierzęta z romboidalnym ustawieniem kończyn.

Mary zaczynała rozumieć, jak wąskie są jej naukowe horyzonty. Nie miała pojęcia o botanice, geologii czy biologii – ignorancja na poziomie małego dziecka.

A potem usłyszała niski dudniący grzmot, którego źródło zlokalizowała dopiero po chwili, kiedy zobaczyła kłąb kurzu przesuwający się po kamiennej drodze – w stronę zagajnika i w stronę Mary. Tuman, odległy o jakieś dwa kilometry, bynajmniej nie poruszał się powoli, toteż nagle ogarnął ją strach.

Skoczyła z powrotem do zagajnika. Znalazła wąską szczelinę pomiędzy dwoma wielkimi korzeniami i wcisnęła się tam, zerkając ponad wysoką przyporą w kierunku zbliżającej się chmury pyłu.

Od tego, co zobaczyła, zakręciło jej się w głowie. Początkowo wyglądało to jak gang motocyklowy. Potem pomyślała, że to stado zwierząt na kołach. Ale to niemożliwe. Żadne zwierzę nie ma kół. Nie mogła tego widzieć. Ale widziała.

Widziała około tuzina zwierząt. Były z grubsza tej samej wielkości co trawożerne stworzenia, ale smuklejsze i szaro ubarwione, z rogami i krótkimi trąbami jak u słoni. Miały taką samą romboidalną budowę ciała co trawożercy, ale w jakiś sposób wytworzyły koło na przedniej i tylnej nodze.