Ale koło nie istnieje w naturze, upierał się jej umysł: koło potrzebuje osi z łożyskiem całkowicie oddzielonej od obracającej się części, to nie mogło powstać, to niemożliwe...
Potem, kiedy stado zatrzymało się w odległości niecałych pięćdziesięciu metrów i kurz opadł, Mary nagle dostrzegła związek i nie mogła opanować głośnego śmiechu.
Koła to były strąki nasienne. Idealnie okrągłe, niezwykle twarde i lekkie – nadawały się doskonale. Stworzenia zaczepiały szpony przedniej i tylnej nogi w środku strąków i używały dwóch bocznych nóg, żeby odpychać się od ziemi i posuwać do przodu. Zachwycając się tym wynalazkiem, Mary czuła się również trochę nieswojo, ponieważ rogi stworzeń wydawały się bardzo ostre, a w oczach błyszczała ciekawość i inteligencja widoczna nawet z tej odległości.
I szukały jej.
Jeden z nich dostrzegł strąk, który wytoczyła z zagajnika, i zjechał z drogi w jego kierunku. Kiedy dotarł do strąka, podniósł go trąbą, ustawił pionowo i potoczył do swoich towarzyszy.
Zebrali się wokół strąka i dotykali go delikatnie silnymi, giętkimi trąbami. Mary przyłapała się na tym, że interpretuje wydawane przez nich ciche ćwierknięcia, kląskania i pohukiwania jako wyraz dezaprobaty. Ktoś dotykał strąka; ktoś go zepsuł.
Potem pomyślała: Przybyłaś tutaj w określonym celu, chociaż jeszcze go nie zrozumiałaś. Śmiało. Przejmij inicjatywę.
Więc wstała i zawołała, bardzo zażenowana:
– Tutaj. Tutaj jestem! Obejrzałam wasz strąk. Przepraszam. Proszę, nie róbcie mi krzywdy!
Natychmiast przekręcili głowy, żeby na nią spojrzeć, z wysuniętymi trąbami, z błyszczącymi oczami. Wszyscy postawili uszy.
Mary wyszła spod osłony korzeni i spojrzała prosto na nich. Wyciągnęła ręce, rozumiejąc, że taki gest pewnie nie ma znaczenia dla stworzeń, które nie posiadają rąk. Nic innego jednak nie mogła zrobić. Podniosła plecak, przeszła po trawie i wstąpiła na drogę.
Z bliska – nie dalej niż z dwóch metrów – widziała ich znacznie dokładniej, ale jej uwagę przyciągnęło coś żywego i świadomego w ich spojrzeniach – inteligencja. Te stworzenia różniły się od trawożerców tak bardzo, jak człowiek różni się od krowy.
Mary wskazała na siebie i powiedziała:
– Mary.
Najbliższy stwór wyciągnął do niej trąbę. Podeszła bliżej, a on dotknął jej piersi w miejscu, które wskazała. Usłyszała własny głos wydobywający się z gardła stwora:
– Mery.
– Czym jesteś? – zapytała, a stwór powtórzył:
– Czymieseś?
Mogła tylko odpowiedzieć:
– Jestem człowiekiem.
– Jesem człoiekiem – powiedział stwór, a potem stało się coś jeszcze dziwniejszego: stworzenia wybuchnęły śmiechem.
Mrużyły oczy, kołysały trąbami, odrzucały głowy do tyłu – a z ich gardeł wydobywały się odgłosy niewątpliwie świadczące o wesołości. Nie mogła się powstrzymać: również się roześmiała.
Potem inny stwór wysunął się do przodu i dotknął jej ręki trąbą. Mary podstawiła również drugą rękę pod lekko kłujący szczeciną, pytający dotyk.
– Aha – powiedziała – czujesz zapach olejku ze strąka...
– Strąga – powtórzył stwór.
– Jeśli potraficie wymawiać słowa w moim języku, możemy się porozumieć, kiedyś. Bóg wie jak. Mary – powtórzyła, znowu wskazując na siebie.
Nic. Patrzyli. Jeszcze raz pokazała na własną pierś:
– Mary.
Najbliższy stwór dotknął własnej piersi trąbą i przemówił. Trzy sylaby czy dwie? Stwór znowu przemówił i tym razem Mary spróbowała odtworzyć te dźwięki.
– Mulefa – powiedziała niepewnie.
Inni powtórzyli jej głosem: „Mulefa”, ze śmiechem, i nawet jakby szydzili ze stwora, który się odezwał. „Mulefa!”, wołali, jakby to był świetny żart.
– No, skoro się śmiejecie, to chyba mnie nie zjecie – stwierdziła Mary. Od tej chwili poczuła się wśród nich swobodnie i już się nie denerwowała.
Grupa również się odprężyła: mieli robotę, nie włóczyli się bez celu. Mary zobaczyła, że jeden z nich nosi na plecach siodło lub uprząż; dwaj inni załadowali mu na grzbiet strąk i przywiązali go pasami, zręcznie posługując się trąbami. Kiedy stali, opierali się na bocznych nogach, a kiedy się przesuwali, sterowali jednocześnie przednią i tylną. Ich ruchy były silne i pełne wdzięku.
Jeden z nich podjechał na skraj drogi, uniósł trąbę i wydał donośny zew. Stado trawożerców jak na komendę podniosło łby i potruchtało w stronę drogi. Dotarłszy na miejsce, zwierzęta cierpliwie stały wzdłuż krawędzi i pozwalały, żeby stworzenia na kołach powoli jeździły wśród nich, sprawdzały, dotykały, liczyły.
Potem Mary zobaczyła, że jeden sięga pod brzuch zwierzęcia i doi je trąbą; a potem podjechał do niej i delikatnie uniósł trąbę do ust kobiety.
W pierwszej chwili wzdrygnęła się, lecz we wzroku stworzenia było oczekiwanie, więc przysunęła się i otworzyła usta. Stworzenie wycisnęło trochę rzadkiego słodkiego mleka do jej ust, odczekało, aż połknęła, i napoiło ją jeszcze, i jeszcze. Gest był tak miły i przyjazny, że Mary impulsywnie zarzuciła stworzeniu ręce na szyję i pocałowała je, wdychając zapach rozgrzanej zakurzonej skóry, czując twarde kości i silne mięśnie trąby.
Wkrótce przywódca zatrąbił cicho i trawożerne zwierzęta odeszły. Mulefa gotowali się do drogi. Czuła radość, że ją powitali, i smutek, że odchodzą; ale potem ogarnęło ją zdumienie.
Jedno ze stworzeń schylało się, przyklękało na drodze i gestykulowało trąbą, a pozostałe zachęcały ją i zapraszały... Nie miała wątpliwości: chciały ją gdzieś zanieść, zabrać ze sobą.
Drugi wziął jej plecak i przymocował do siodła trzeciego. Mary niezręcznie wdrapała się na grzbiet klęczącego stworzenia, zastanawiając się, gdzie podziać nogi – z przodu czy z tyłu wierzchowca? I czego się trzymać?
Zanim jednak zdążyła rozwiązać ten problem, stworzenie wstało i cała grupa ruszyła drogą, unosząc Mary.
.bo on to Will.
8. Wódka
Byłem obcy w obcym kraju.
Balthamos wyczuł śmierć Barucha w tej samej chwili, kiedy nastąpiła. Krzyknął głośno i poszybował w nocne powietrze nad tundrą, bijąc skrzydłami i wypłakując swój ból w chmury; minęło trochę czasu, zanim zdołał się opanować i wrócił do Willa, który całkowicie rozbudzony, z nożem w garści, próbował przebić wzrokiem wilgotną, zimną mgłę. Wrócili znowu do świata Lyry.
– Co się stało? – zapytał Will, kiedy drżący anioł pojawił się przed nim. – Coś nam grozi? Schowaj się za mną...
– Baruch nie żyje – załkał Balthamos. – Mój kochany Baruch nie żyje...
– Kiedy? Gdzie?
Lecz Balthamos nie potrafił odpowiedzieć, wiedział tylko, że połowa jego serca umarła. Nie mógł się uspokoić: znowu wzlatywał w powietrze, śmigał po niebie, jakby szukał Barucha w każdej chmurze po kolei, krzyczał, płakał i krzyczał; a potem ogarnięty poczuciem winy sfruwał w dół i ponaglał Willa, żeby się ukrył i siedział cicho, i przyrzekał strzec go bez wytchnienia; a potem brzemię żalu przygniatało go do ziemi i wspominał każdy z tysięcznych przykładów, kiedy Baruch okazał dobroć i odwagę, i nie zapomniał o żadnym; i jęczał, że natura tak szlachetna nigdy nie powinna zginąć, i znowu wzbijał się w niebo, rzucał się na wszystkie strony, nierozważny, oszalały, zrozpaczony, przeklinając samo powietrze, chmury, gwiazdy. W końcu Will powiedział: