Выбрать главу

– Chodź tu, Balthamosie.

Anioł przyszedł na rozkaz, bezradny. W przenikliwie zimnym mroku tundry chłopiec dygotał owinięty płaszczem, mówiąc:

– Musisz teraz zachować milczenie. Wiesz, że tutaj są stwory, które zaatakują, jeśli usłyszą hałas. Obronię cię nożem, jeśli będziesz przy mnie, ale jeśli zaatakują cię w górze, nie zdołam ci pomóc. A jeśli ty też umrzesz, zginę. Balthamosie, potrzebuję cię, żebyś zaprowadził mnie do Lyry. Proszę, nie zapominaj o tym. Baruch był silny... ty też bądź silny. Bądź jak on dla mnie.

Początkowo Balthamos nie odpowiadał, ale potem szepnął:

– Tak. Tak, oczywiście, spróbuję. Śpij teraz, Willu, a ja stanę na straży. Nie zawiodę cię.

Will zaufał mu; nie miał wyboru. I wkrótce znowu zasnął.

Kiedy się obudził, przemoczony od rosy i przemarznięty do szpiku kości, anioł stał w pobliżu. Słońce właśnie wschodziło, ozłacając czubki trzcin i bagiennych roślin. Zanim Will się poruszył, Balthamos powiedział:

– Podjąłem decyzję, co muszę zrobić. Zostanę z tobą w dzień i w nocy, chętnie i radośnie, ze względu na Barucha. Zaprowadzę cię do Lyry, jeśli zdołam, a potem zaprowadzę was oboje do Lorda Asriela. Przeżyłem tysiące lat i jeśli mnie nie zabiją, mogę przeżyć kolejne tysiące; lecz nigdy nie spotkałem natury, która nakłaniała mnie do dobroci i czynienia dobra równie żarliwie jak Baruch. Zawiodłem tyle razy, ale zawsze jego dobroć była moim odkupieniem. Teraz go nie ma i muszę radzić sobie bez niego. Może czasami zawiodę, ale będę się starał ze wszystkich sił.

– Więc Baruch byłby z ciebie dumny – powiedział Will, dygocząc.

– Czy mam teraz polecieć przodem i zobaczyć, gdzie jesteśmy?

– Tak – poprosił Will. – Wzleć wysoko i powiedz mi, jak tam dalej wygląda. Wędrówka po tym bagnie zabierze mnóstwo czasu.

Balthamos wzbił się w powietrze. Nie wyjawił Willowi wszystkich powodów swojego niepokoju, ponieważ wolał go nie martwić; ale wiedział, że anioł Metatron, Regent, przed którym z ledwością uciekli, głęboko wyrył sobie w pamięci twarz Willa. I nie tylko jego twarz, lecz wszystko, co anioły mogły w nim zobaczyć, również cechy, których sam Will nie dostrzegał, na przykład ten aspekt jego natury, który Lyra nazwałaby jego dajmoną. Willowi groziło teraz wielkie niebezpieczeństwo ze strony Metatrona i w odpowiednim czasie Balthamos zamierzał mu o tym powiedzieć; ale jeszcze nie teraz. To było zbyt trudne.

Will, doszedłszy do wniosku, że szybciej rozgrzeje się w marszu, niż zbierając opał i czekając na rozpalenie ogniska, po prostu zarzucił plecak na ramiona, owinął wszystko płaszczem i ruszył na południe. Prowadziła tam ścieżka, błotnista, wyboista i pełna dziur, więc widocznie ludzie czasami tędy chodzili; lecz płaski horyzont wydawał się bardzo daleki z każdej strony i Will miał wrażenie, że wcale nie posuwa się naprzód.

W jakiś czas później, kiedy się rozjaśniło, głos Balthamosa przemówił za jego plecami:

– Jakieś pół dnia marszu stąd jest szeroka rzeka i miasto z nabrzeżem do cumowania łodzi. Wzleciałem dość wysoko, żeby zobaczyć, że rzeka płynie na długim odcinku prosto z południa na północ. Jeśli załatwisz sobie przewóz, znacznie skrócisz podróż.

– Świetnie! – zawołał Will z zapałem. – Czy ta ścieżka prowadzi do miasta?

– Prowadzi przez wioskę z kościołem, farmami i sadami, a potem do miasta.

– Ciekawe, jakim językiem tutaj mówią. Mam nadzieję, że mnie nie zamkną, jeśli nie znam ich mowy.

– Jako twoja dajmona będę tłumaczył – uspokoił go Balthamos. – Poznałem wiele ludzkich języków; z pewnością zrozumiem ten, którym mówią w tym kraju.

Will pomaszerował dalej. Wędrówka była monotonna i mechaniczna, ale przynajmniej się ruszał i każdy krok zbliżał go do Lyry.

Wioska wyglądała nędznie. Było to niewielkie skupisko drewnianych domów, w zagrodach stały renifery, psy szczekały, kiedy się zbliżał. Dym wypływał z blaszanych kominów i wisiał nisko nad gontowymi dachami. Ciężka ziemia lepiła się do stóp, najwyraźniej niedawno mieli tutaj powódź: błoto poznaczyło ściany do połowy wysokości drzwi, połamane belki i luźno zwisające płaty przerdzewiałego żelaza wskazywały miejsca, gdzie woda zniszczyła szopy, werandy i przybudówki.

Lecz nie to najbardziej zdziwiło Willa. Początkowo myślał, że traci równowagę, nawet potknął się raz czy dwa; ponieważ budynki stały odchylone odrobinę od pionu, wszystkie w tę samą stronę. Kopuła niewielkiego kościółka fatalnie popękała. Czyżby doszło tutaj do trzęsienia ziemi?

Psy szczekały z histeryczną wściekłością, ale nie odważyły się podejść bliżej. Balthamos jako dajmona przybrał postać wielkiego śnieżnobiałego psa o czarnych ślepiach, gęstym futrze i zakręconym ogonie i warczał tak groźnie, że prawdziwe psy trzymały się z daleka. Były chude i skundlone, a nieliczne renifery miały zmierzwioną sierść i apatyczne spojrzenie.

Will przystanął pośrodku wioski i rozejrzał się, szukając dalszej drogi, a wtedy pojawiło się kilku mężczyzn, którzy zagapili się na niego. Byli to pierwsi ludzie, jakich zobaczył w świecie Lyry. Nosili ciężkie filcowe płaszcze, zabłocone buty, futrzane kapelusze i nie wyglądali przyjaźnie.

Biały pies zmienił się w jaskółkę i sfrunął na ramię Willa. Nikt nawet nie mrugnął okiem; każdy z mężczyzn miał dajmonę, głównie psy, jak zauważył Will, bo taki był tutaj porządek rzeczy. Balthamos na jego ramieniu szepnął:

– Idź. Nie patrz im w oczy. Pochyl głowę. W ten sposób okażesz szacunek.

Will ruszył dalej. Potrafił wyglądać niepozornie, to był jego największy talent. Zanim dotarł do mężczyzn, stracili już zainteresowanie. Wtedy jednak otwarły się drzwi największego domu przy drodze i jakiś głos zawołał coś donośnie.

– To kapłan – powiedział cicho Balthamos. – Musisz okazać mu uprzejmość. Odwróć się i ukłoń.

Will usłuchał. Kapłan był ogromnym siwobrodym mężczyzną ubranym w czarną sutannę, z dajmoną-krukiem na ramieniu. Przesunął rozbieganym spojrzeniem po twarzy i ciele Willa, niczego nie pomijając. Przywołał go gestem.

Will podszedł do drzwi i ponownie się ukłonił.

Kapłan coś powiedział, a Balthamos przetłumaczył:

– Pyta, skąd jesteś. Powiedz cokolwiek.

– Mówię po angielsku – powiedział Will powoli i wyraźnie. – Nie znam innych języków.

– Ach, angielski! – wykrzyknął radośnie kapłan w tym samym języku. – Mój drogi młodzieńcze! Witamy w naszej wiosce, naszym małym już nie pionowym Chołodnem! Jak się nazywasz i dokąd idziesz?

– Nazywam się Will i idę na południe. Straciłem rodzinę i próbuję ich odnaleźć.

– W takim razie musisz wejść i przyjąć poczęstunek – oświadczył kapłan, objął ciężkim ramieniem plecy Willa i pociągnął go do środka.

Dajmona kapłana okazywała żywe zainteresowanie Balthamosem. Anioł jednak miał na to sposób: zmienił się w mysz i wpełzł Willowi pod koszulę, jakby przez nieśmiałość.

Kapłan zaprowadził go do pokoju przesiąkniętego dymem z fajki, gdzie samowar z kutego żelaza parował cicho na bocznym stoliku.

– Jak się nazywasz? – powtórzył. – Przypomnij mi.

– Will Parry. Ale nie znam twojego imienia.

– Otiec Siemion – powiedział kapłan, głaszcząc ramię Willa i prowadząc go do krzesła. – „Otiec” znaczy ojciec. Jestem kapłanem Świętego Kościoła. Nadano mi imię Siemion, a mój ojciec nazywał się Borys, więc jestem Siemion Borysowicz. Jak się nazywał twój ojciec?

– John Parry.

– John znaczy Iwan. Więc jesteś Will Iwanowicz, a ja jestem ojciec Siemion Borysowicz. Skąd przychodzisz, Willu Iwanowiczu, i dokąd zmierzasz?

– Zabłądziłem – odparł Will. – Podróżowałem z rodziną na południe. Mój ojciec jest żołnierzem, ale prowadził badania w Arktyce, a wtedy coś się stało i zgubiliśmy się. Więc wędruję na południe, bo wiem, że tam się później mieliśmy wybrać.