Kapłan rozłożył ręce i zawołał:
– Żołnierz? Angielski badacz? Nikt równie interesujący od wieków nie stąpał po błotnistych drogach Chołodnego, ale w tych czasach zamętu skąd wiemy, że nie zjawi się jutro? Jesteś tu miłym gościem, Willu Iwanowiczu. Musisz przenocować w moim domu, zjemy coś i porozmawiamy. Lidio Aleksandrowno!
Starsza kobieta weszła bez słowa. Kapłan powiedział do niej coś po rosyjsku, a ona kiwnęła głową, wzięła szklankę i napełniła gorącą herbatą z samowara. Podała herbatę Willowi wraz z salaterką dżemu i srebrną łyżeczką.
– Dziękuję – powiedział Will.
– Konfitura jest do osłodzenia herbaty – wyjaśnił kapłan. – Lidia Aleksandrowna robi ją z borówek.
W rezultacie herbata była jednocześnie gorzka i mdląca, ale Will wypił ją mimo to. Kapłan ciągle nachylał się, żeby przyjrzeć mu się z bliska, chwytał go za ręce, sprawdzając, czy nie zmarzły, i głaskał go po kolanie. Dla odwrócenia jego uwagi Will zapytał, dlaczego domy we wsi są przechylone.
– Nastąpiło trzęsienie ziemi – odparł kapłan. – Wszystko jest przepowiedziane w Apokalipsie Świętego Jana. Rzeki popłyną wstecz... Wielka rzeka niedaleko stąd dawniej płynęła na północ, do Oceanu Arktycznego. Przez całą drogę z gór środkowej Azji płynęła na północ od tysięcy lat, odkąd Autorytet Boga, Ojca Wszechmogącego stworzył ziemię. Lecz kiedy ziemia zadrżała, nadeszła mgła i powodzie, wszystko się zmieniło i wielka rzeka płynęła na południe przez ponad tydzień, zanim znowu zawróciła na północ. Świat stanął na głowie. Gdzie byłeś podczas wielkiego trzęsienia?
– Daleko stąd – mruknął Will. – Nie wiedziałem, co się dzieje. Kiedy mgła opadła, zgubiłem rodzinę i teraz nie wiem, gdzie jestem. Powiedziałeś mi nazwę tej wioski, ale gdzie to jest? Gdzie jesteśmy?
– Podaj mi tę dużą książkę z dolnej półki – polecił Siemion Borysowicz. – Pokażę ci.
Kapłan przysunął swoje krzesło do stołu, oblizał palce i zaczął przewracać stronice wielkiego atlasu.
– Tutaj – oznajmił, wskazując brudnym paznokciem punkt w środku Syberii, daleko na wschód od Uralu. Pobliska rzeka płynęła tak, jak mówił, z północnych gór Tybetu aż do Arktyki. Will przyjrzał się uważnie Himalajom, ale nie dostrzegł nic podobnego do mapy, którą naszkicował Baruch.
Siemion Borysowicz gadał i gadał, wyciągał z Willa szczegóły dotyczące jego życia, rodziny i domu, a Will, zaprawiony w obłudzie, odpowiadał mu na pozór wyczerpująco. Wkrótce gospodyni wniosła barszcz i ciemny chleb, a ksiądz odmówił długą modlitwę, zanim zjedli.
– No więc jak spędzimy dzień, Willu Iwanowiczu? – zagadnął Siemion Borysowicz. – Czy zagramy w karty, czy wolisz rozmawiać?
Nalał następną szklankę herbaty z samowara, którą Will przyjął nieufnie.
– Nie umiem grać w karty – odpowiedział – i pilno mi ruszać w dalszą drogę. Na przykład, gdybym dotarł do rzeki, czy znalazłbym miejsce na parowcu płynącym na południe?
Szeroka twarz księdza pociemniała, przeżegnał się delikatnym skrętem nadgarstka.
– W mieście pojawiły się kłopoty – oświadczył. – Lidia Aleksandrowna ma siostrę, która tu przyszła i powiedziała jej, że jakaś łódź wozi niedźwiedzie w górę rzeki. Pancerne niedźwiedzie. Przybywają z Arktyki. Nie widziałeś pancernych niedźwiedzi, kiedy byłeś na północy?
Ksiądz miał podejrzliwą minę, a Balthamos szepnął tak cicho, że tylko Will go usłyszał: „Uważaj”. Will natychmiast zrozumiał, dlaczego anioł to powiedział: serce zaczęło mu walić, kiedy Siemion Borysowicz wspomniał o niedźwiedziach, ponieważ pamiętał, co mu o nich opowiadała Lyra. Nie mógł zdradzić swoich uczuć.
– Przebywaliśmy daleko od Svalbardu – odpowiedział – a niedźwiedzie były zajęte własnymi sprawami.
– Tak, słyszałem – przyznał ksiądz ku uldze Willa. – Ale teraz opuszczają swoją ojczyznę i płyną na południe. Mają statek, a ludzie w mieście nie pozwalają im uzupełniać paliwa. Boją się niedźwiedzi. I powinni: to są dzieci diabła. Wszystko, co pochodzi z północy, to diabelstwo. Jak te czarownice, córki diabła! Kościół już dawno powinien skazać je wszystkie na śmierć. Czarownice... nie zadawaj się z nimi, słyszysz, Willu Iwanowiczu? Wiesz, co zrobią, kiedy dorośniesz? Spróbują cię uwieść. Użyją wszystkich swoich sprytnych, oszukańczych sztuczek, posłużą się swoim ciałem, miękką skórą, słodkimi głosami, i zabiorą twoje nasienie... wiesz, co mam na myśli... wyciągną je z ciebie i zostawią pustkę! Zabiorą twoją przyszłość, twoje przyszłe dzieci i nie zostawią nic. Powinno się je pozabijać, co do jednej.
Ksiądz sięgnął na półkę obok krzesła, zdjął butelkę i dwa małe kieliszki.
– Teraz napijemy się razem, Willu Iwanowiczu – oznajmił. – Jesteś młody, więc tylko parę kieliszków. Ale dorastasz, więc powinieneś poznać niektóre rzeczy, na przykład smak wódki. Lidia Aleksandrowna zebrała jagody w zeszłym roku, a ja wydestylowałem alkohol i rezultat jest w tej butelce, jedyne miejsce, gdzie otiec Siemion Borysowicz i Lidia Aleksandrowna leżą razem!
Roześmiał się, odkorkował butelkę i napełnił oba kieliszki po brzegi. Will poczuł się obrzydliwie skrępowany. Co miał robić? Jak mógł odmówić bez obrażania gospodarza?
– Ojcze Siemionie – powiedział, wstając – byłeś bardzo uprzejmy i żałuję, że nie mogę zostać dłużej, żeby spróbować twojego napitku i porozmawiać z tobą, ponieważ mówisz bardzo interesujące rzeczy. Ale sam rozumiesz, że tęsknię za moją rodziną i pragnę ich znaleźć jak najszybciej, więc muszę ruszać w drogę, chociaż bardzo chciałbym zostać.
Ksiądz wydął wargi w gęstwinie brody i nachmurzył się, ale po chwili wzruszył ramionami i powiedział:
– No, skoro musisz, to idź. Ale zanim pójdziesz, musisz wypić swoją wódkę. Stań obok mnie! Weź kieliszek i wypij jednym haustem, w ten sposób!
Przechylił kieliszek, przełknął całą zawartość od razu, a potem dźwignął masywne ciało i stanął bardzo blisko Willa. Kieliszek, który trzymał w grubych brudnych palcach, wydawał się bardzo malutki, ale był wypełniony po brzegi czystym spirytusem; Will czuł mocny zapach alkoholu i stęchły pot, widział plamy po jedzeniu na sutannie księdza i mdliło go, zanim jeszcze wypił.
– Pij, Willu Iwanowiczu! – nalegał ksiądz z groźną jowialnością.
Will uniósł kieliszek i bez wahania przełknął palący, oleisty trunek. Teraz musiał walczyć ze wszystkich sił, żeby nie zwymiotować.
Czekała go jeszcze jedna ciężka próba. Siemion Borysowicz nachylił się z wyżyn swojego wzrostu i położył ręce na ramionach Willa.
– Dobry chłopiec – powiedział, a potem zamknął oczy i zaintonował psalm lub modlitwę. Buchał od niego smród tytoniu, alkoholu i potu, gęsta broda podskakująca w górę i w dół szorowała po twarzy Willa, który wstrzymał oddech.
Dłonie księdza przesunęły się na plecy Willa, Siemion Borysowicz mocno objął chłopca i pocałował w policzki, prawy, lewy, znowu prawy. Will poczuł maleńkie pazurki Balthamosa wbijające się w ramię i zachował spokój. W głowie mu się kręciło, w żołądku burczało, ale stał bez ruchu.
W końcu ksiądz zrobił krok do tyłu.
– Idź więc – powiedział – idź na południe, Willu Iwanowiczu. Idź.
Will zabrał swój płaszcz i plecak. Starał się iść prosto, kiedy wyszedł z domu księdza i ruszył drogą prowadzącą z wioski.
Maszerował przez dwie godziny. Mdłości ustąpiły powoli, ich miejsce zajął tępy, łupiący ból głowy. W pewnej chwili Balthamos zatrzymał chłopca i położył chłodne dłonie na jego szyi i czole, co trochę złagodziło ból; ale Will przyrzekł sobie, że nigdy nie weźmie wódki do ust.